Recenzje

Haendel z teatrem w tle

„RODELINDA” G. F. Haendla w reż. Andrzeja Klimczaka w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.

Przy okazji każdej nowej realizacji opery barokowej wciąż pojawia się niczym mantra pytanie, jak dzisiaj przetransponować stylistykę choćby dzieł Haendla na współczesny teatralny język, tak, by stał się bliski naszej współczesnej wrażliwości. Ostatnia premiera w Polskiej Operze Królewskiej nie rozwiązuje tego problemu, jako że inscenizacja „Rodelindy” w reż. Andrzeja Klimczaka jest dziełem nieszczególnie oryginalnym, można rzec zachowawczym, czy nawet archaicznym, pozbawionym fajerwerkowych rozwiązań  i nie wychodzi poza kanony statycznego i namaszczonego powagą ustawiania sytuacji, stereotypowej typologii gestów konstruującej relacje między bohaterami, które dobrze znamy z tradycyjnych realizacji nie próbujących poszukiwania nowego języka w warstwie koncepcyjno-interpretacyjnej, czy nawet odrobiny dystansu pomieszanego z ironią. Tutaj dominowały różne rodzaje ogrywania elementów dekoracji, co śpiewacy wykorzystywali na różny sposób, najczęściej, siadając, klękając czy nawet leżąc krzyżem. Nie miało to jednak większego znaczenia dla rozwoju ich postaci ani pod względem emocjonalnym, ani osobowościowym.

Nie znaczy to jednak, że najnowszy spektakl w Teatrze Królewskim w Starej Oranżerii jest dziełem nieudanym, czy niegodnym odnotowania. Jeśli warto o tym przedstawieniu mówić, to głównie dzięki znakomicie przygotowanej warstwie muzycznej przez Krzysztofa Garstkę i dyspozycji solistów, którzy wypełnili swoje partie nie tylko znakomitym wykonaniem wokalnym, ale i żarem w emocjonalnym zaangażowaniu w wydarzenia, które w barokowych operach nie zawsze poddają się psychologicznej wiarygodności. A zatem można powiedzieć, że warszawska „Rodelinda” broni się przede wszystkim muzyką, a nie teatrem.

Orkiestra prowadzona za klawesynem przez młodego dyrygenta, Krzysztofa Garstkę, brzmiała podczas drugiej premiery naprawdę znakomicie (pierwszej nie oglądałem, czego żałuję, bo śpiewała Olga Pasiecznik)), imponowała spokojem w podtrzymywaniu miarowego pulsu, płynnością  i intensywnością sekcji smyczkowej, biegłością, stylem i smakiem w interpretacji wszystkich muzycznych niuansów, skrupulatnym  i wyważonym  operowaniem sekwencjami forte i piano, bogactwem frazowania, które powodują, że muzyka swoim barwowo-dźwiękowym nasyceniem i dzięki niezaprzeczalnym atutom precyzyjno-wyrazowym wchodzi jakby w rejony wyższego wymiaru sztuki. Komplementować wypada również wszystkich solistów, którzy zaśpiewali swoje nie najłatwiejsze w końcu partie z klasą przynależną barokowym interpretacjom, ze swobodą zarówno w momentach lirycznych, jak i tch wymagających bardziej żywiołowego, gwałtownego  i dynamicznego reagowania na knute przez protagonistów intrygi. Była w tych wykonaniach niezwykła szczerość, prawda i autentyzm. Ewa Leszczyńska (Rodelinda) i Kacper Szelążek (Bertarido) pięknie zaprezentowali się we wzruszającym duecie Io t’abbracci, zaskakując nie tylko w tej cudownej arii umiejętnością pokonywania wszystkich figuracji, trylów i innych ornamentów, tak licznych w muzyce operowej Haendla. Najtrudniejsze zadanie miał Szelążek, ale uważam, że w wielu momentach udało mu się wychodzić poza stereotyp nieszczęśliwego i słabego, nieustannie użalającego się władcy, zwłaszcza wtedy, kiedy wchodził w rejestry dźwięku bardziej subtelnego, a nie tylko w barwie ostro przejmującego.

Towarzyszyli im równie utalentowani Rafał Żurek jako Grimoaldo (udało mu się uniknąć agresywności, bo głos ma bardzo mocny, imponujący pełnią ciemnej barwy i jakby wszechogarniający przestrzeń), Joanna Talarkiewicz w roli Eduige (zaczęła dość sztywno i nieśmiało, ale w miarę upływu akcji i ona pokazała dramatyczny pazur), czy Jarosław Kitala w postaci Garibalda (dobrze, że aktor znalazł w emocjach odpowiednie środki wyrazu dla ogrania swojego dość groteskowego kostiumu), próbujący różnymi metodami i z różnym skutkiem walczyć o dominację, zaszczyty i miłość. Choć bez wątpienia na szczególne wyróżnienie – w moim mniemaniu – zasługuje Rafał Tomkiewicz kreujący Unulfa, wiernego sługę pozbawionego tronu króla, solista o niezwykłej muzykalności, z ciepłym, szlachetnym i subtelnym w barwie kontratenorem, dysponujący wyrównanym, naturalnym  brzmieniem i  nieskazitelną intonacją. Najważniejsze, że wszystkie głosy  fascynowały plastycznością, co w muzyce autora „Sosarme” jest szalenie ważne i istotne. I dla tych wykonawców warto Łazienki Królewskie w maju odwiedzić.


Fot. M. Czerski

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , ,