O spektaklu COSI FAN TUTTE W. A. Mozarta w reż. Jitki Stokalskiej w Polskiej Operze Królewskiej pisze Wiesław Kowalski.
Pierwsze komentarze po premierze „Cosi fan tutte” Mozarta, otwierającej festiwal Polskiej Opery Królewskiej, w reżyserii Jitki Stokalskiej, są dość zaskakujące. Szczególnie te dotyczące prowadzenia orkiestry przez Dawida Runtza (dla jednych tempa były za szybkie, bo muzycy nie mogli zdążyć, dla innych w sam raz, albo momentami zbyt wolne), a także umiejętności wokalnych poszczególnych śpiewaków. Być może muzykolodzy słyszą więcej i lepiej niż zwykli operowi zjadacze chleba, ale z niektórymi stwierdzeniami nawet im trudno jest się zgodzić. Aleksandra Orłowska, śpiewająca partię Fiordiligi, obdarzona największymi brawami premierowej publiczności, została skrytykowana za śpiewanie zbyt ostre w barwie, donośne i krzykliwe. Piszący te słowa skłania się zdecydowanie ku opinii widzów i to nie tylko dlatego, że śpiewaczka to niezwykłej urody, pełna subtelnego, kobiecego wdzięku, ale też i utalentowana wokalnie-aktorsko artystka, co już pokazała w niedawnym „Weselu Figara” w reż. Grzegorza Chrapkiewicza na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej. Nie inaczej ma się rzecz z Robertem Szpręgielem, który w roli Gugielma podobno fałszował, bo jak inaczej zrozumieć wytykane mu kłopoty intonacyjne. Tymczasem to właśnie on stworzył najbardziej ciekawą, wręcz brawurową, postać ze wszystkich męskich bohaterów występujących na scenie tego wieczoru i przyćmił nie zawsze dotrzymującego mu kroku Sylwestra Smulczyńskiego (Ferrando).
Spektakl wyreżyserowany z ogromnym pietyzmem przez Jitkę Stokalską to jedna z najciekawszych inscenizacji kończącego się właśnie sezonu teatralno-operowego. Widowisko muzyczne na scenie POK aż kipi od reżyserskich pomysłów, które budują jego harmonię w zgodzie z tym, co niesie muzyka Mozarta. Nie znajdziemy tutaj silenia się realizatorów na jakiekolwiek modyfikacje, albowiem wszyscy mają pełną świadomość tego, jak znacząco w tym utworze muzyka i libretto są z sobą powiązane. Stokalska,wraz Marleną Skoneczko (scenografia), tym razem wykorzystała znakomicie przestrzeń Teatru Stanisławowskiego w Starej Oranżerii i skonstruowała beztroskie w swej zabawności, czarujące dowcipem i lekkością przedstawienie, w którym trudno byłoby znaleźć działania nie będące w zgodzie z tym, co zapisane jest w partyturze i libretcie Lorenzo da Ponte. Libretcie – dodajmy – tylko z pozoru prostym, bo jednak skrywającym pod warstwą komediowych przebieranek, miłosnych uwodzeń, uniesień i rozpoznań sporo równie intrygujących psychologicznie zagadek. Dlatego Stokalska umiejętnie łączy dwie operowe barwy w jedną – buffo z serio. To ciągłe przeplatanie się tonacji konstruowane jest z jednej strony poprzez prawdę uczuć, z drugiej przez pastisz, ciepłą ironię i igranie z konwencją. Każdy sceniczny komponent, czy to w postaci rekwizytu czy elementu kostiumu, a także cała oprawa ruchowo-gestyczna mają tutaj w użyciu swoje pełne uzasadnienie, pomagają też aktorom w budowaniu mocno okonturowanych postaci, a nie statycznych figur, tyleż papierowych, co jednowymiarowych. Śpiewacy czują się w konwencji zaproponowanej przez reżyserkę znakomicie, cały czas muszą być aktywni, dynamiczni, uważni na partnera, jednocześnie praca z każdym rekwizytem (manekin, blejtram, szabla czy czarny tiul) wymaga od nich ogromnej dyscypliny, bo mechanizmy działania wszystkich bohaterów mają tutaj swoją ściśle określoną trajektorię w warstwie emocjonalnej i ruchowej. Interesujące są też rozwiązania uruchamiające każdego z chórzystów. Stokalska już nie raz udowodniła, że potrafi pracować z chórem i na jego bazie budować sceniczne obrazy uczuciowych zawikłań – w najnowszej realizacji spełnia on również bardzo istotną funkcję: uruchamia akcję, komentuje wydarzenia, wkracza na scenę wtedy, kiedy wymaga tego sytuacyjna zmienność i może też być zwierciadłem dla protagonistów, mocno pogubionych i zakręconych w miłosnych meandrach. Pewnie w ruchu zaproponowanym przez Zbigniewa Czapskiego można by było te działania nieco wzbogacić, ale nie ma to ostatecznie wpływu na osobliwy klimat i nastrój tego uroczego przedstawienia, które jest pod względem teatralnym kąskiem nadzwyczaj smakowitym, zachwycającym inscenizacyjną precyzją i dobrze poprowadzonymi w rysunku aktorskim śpiewakami. A przede wszystkim nie gubi niczego z muzycznej dramaturgii, która jest tyleż wyrafinowana, co skomplikowana.
W potrójnej roli możemy oglądać na scenie Martę Boberską, która jako pokojówka Despina, walcząca z towarzysko-obyczajowym konwenansem, musi wcielić się również w epizodyczne postaci doktora i notariusza, co czyni ze sporą dozą charakterystyczności – poszukiwanej także w warstwie dźwiękowej. Zjawiskowo w roli pełnej zmysłowej namiętności Dorabelli prezentuje się Anna Radziejewska, a Robert Gierlach jest dość swawolnym w wymyślaniu kolejnych intryg Don Alfonsem. W ogóle dowcip i humor, w przeciwieństwie do poprzedniej wersji „Cosi fan tutte” Marka Weissa, znanej z wykonań w Operze Bałtyckiej i WOK, jest bardzo mocną stroną tego przedstawienia i najlepszym wyznacznikiem jego artystycznej jakości. Gdyby jeszcze realizatorzy zrezygnowali z zupełnie niepotrzebnych projekcji – satysfakcja byłaby absolutna.
fot. Piotr Kłosek