O spektaklu „Moja walka” na podstawie powieści Karla Ove Knausgårda w reż. Michała Borczucha w TR Warszawa pisze Alicja Cembrowska.
Nie wszyscy widzowie wrócili na swoje miejsca po przerwie. Trochę to rozumiem. “Moja walka” w TR Warszawa nie jest spektaklem atrakcji, spektaklem fajerwerków i spektakularnych zwrotów akcji. To przedstawienie bliskie zwykłości i codzienności, od której wielu z nas chce uciec.
Pomysł, by opisać swoje życie, gdy nie dzieje się w nim nic szczególnego, jest kontrowersyjny. A wręcz egocentryczny. Autobiografie piszą wielcy sportowcy, aktorzy, piosenkarki. Ci, którzy przeżyli wszystko, wszędzie byli i znają każdego. Karl Ove Knausgård nie był powszechnie znany przed ukazaniem się pierwszego tomu “Mojej walki”. Owszem, miał już za sobą debiut pisarski i pierwsze nagrody, jednak dopiero autobiograficzna seria książek (tyle treść, co kontrowersje z nią związane) sprawiła, że obecnie czyta go cały świat. Ci, którym nie po drodze jest z sześcioma tomami i tysiącami stron, mogą skorzystać z zaproszenia do przestrzeni teatralnej – norweską opowieść z języka literatury na język teatru przenieśli reżyser Michał Borczuch i dramaturg Tomasz Śpiewak. Ten ostatni miał wyjątkowo trudne zadanie. Opowieść Knausgårda jest nie tylko długa, ale i wielowątkowa, obfitująca w informacje nieużyteczne i błahe (bo czy na pewno musimy wiedzieć, co je na śniadanie autor, żeby zrozumieć jego historię?), chaotyczna, dyktowana przede wszystkim kaprysami jego pamięci i perspektywy.
I Śpiewak, i Borczuch trzymają się koncepcji kontrolowanego chaosu, szatkują wątki, tak jak robi to pisarz, nie stawiają kropek nad i, nie puentują, nie ustawiają punktów ciężkości, nie determinują, nie wymuszają interpretacji, nie narzucają morałów. Dlatego spektakl teoretycznie ma główną linię chronologiczną (od śmierci ojca do wydania książki “Moja walka”), jest to jednak linia mocno nadszarpywana i nadwyrężana dygresjami, wątkami i strategiami narracyjnymi. Nie znajdziemy tu szalonych zwrotów akcji, punktów kulminacyjnych i odpowiedzi. W pewnym sensie wprowadza to klimat monotonii, jakbyśmy obserwowali malutkie fale, które delikatnie kołyszą morzem, nie dając mu zasnąć. Jednocześnie i fabularnie, i formalnie w spektaklu Michała Borczucha dzieje się dużo, a nuda jest tylko pozorna.
“Moja walka” zaczyna się przewrotnie. Od śmierci. Śmierć kojarzy się z końcem. Myśląc o śmierci, niemal całą uwagę poświęcamy osobie, która odeszła. Tutaj światło pada na tego, który został. Karl Ove Knausgård żyje, a jego istnienie w każdym możliwym tu i teraz już na zawsze będzie niewidzialnymi nitkami połączone z doświadczeniami przeszłości. Oczywiście – ich analiza, interpretacja czy odczuwanie będą się zmieniać na różnych etapach, jednak one, te kadry z dawnych lat, które w sobie tylko znany sposób zapisują się na kartach pamięci, z nim są i będą. A właściwie z nami, bo każdy ma swoje, prywatne i indywidualne nitki czy karty.
Odejście przemocowego ojca zdaje się dla Karla nie tyle powodem, ile pretekstem do samoprzedefiniowania, skonfrontowania z życiem, które nie jest takie, jak powinno. Trudno odmówić uniwersalności temu poczuciu. Wielu z nas prowadzi takie walki, nie czuje zadowolenia ze swoich decyzji, boksuje się z utraconymi marzeniami i nadziejami. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że twórcy spektaklu nie ugłaskują marności i fatalizmu, nie idą w kierunku egzystencjonalnych refleksji, które najczęściej prowadzą na granice skrajnego pesymizmu. Ba, wcale nie uważam, że to przedstawienie jest smutne. Ono jest rewidujące, refleksyjne, życiowe. I chaotyczne w swojej monotonii. Z kontemplacyjnego rytmu wybija jednak szereg zabiegów. Reżyser co jakiś czas sprowadza widzów na ziemie – aktorzy przełamują konwencję spektaklu, wprost mówią, że jakiś fragment jest za długi, by go pokazywać, czytają fragmenty tekstu z kartek lub prompterów, włączają nagrania wideo, biorą kamerę, by skierować ją na to, co według nich jest istotne w danym momencie, mówią jednocześnie. Starsi wcielają się w dzieci, kobiety przejmują role kolegów, matka (doskonała Halina Rasiakówna) gra syna. Reżyser się na tym nie zatrzymuje. Rolę pisarza i jego żony Lindy również rozdziela na cztery osoby, jakby jeszcze wyraźniej chciał pokazać procesy, które przechodzimy jako ludzie.
Jan Dravnel i Dominika Biernat wprowadzają nas w początki relacji neurotycznego Karla i Lindy, która chyba nie do końca potrafi uchwycić swoje emocje. Moglibyśmy linearnie poznawać kolejne etapy tej miłości, twórcy jednak zdecydowali się na inne rozwiązanie – wpuszczają na scenę Agnieszkę Podsiadlik i Sebastiana Pawlaka, którzy symultanicznie opowiadają o związku, w którym brutalna codzienność ściera się z młodzieńczymi ambicjami. W którym oczekiwanie na dziecko oznacza zawieszenie na kołku swoich planów zawodowych. W wielu scenach te światy i czasoprzestrzenie się przenikają. Aktorzy stoją obok siebie, dialogują niemal synchronicznie.
A to wszystko zamknięte na wąskiej i kameralnej scenie, zaaranżowanej przez scenografkę Dorotę Nawrot w ten sposób, byśmy szybko (przy użyciu dźwięku, światła czy jednego mebla) przenosili się po różnych czasach i przestrzeniach. To jak wędrowanie po zakamarkach pamięci. Do dzieciństwa, na festiwal muzyczny, na studia, do łóżka, do domu, w którym ustawione w rzędach puste butelki przypominają o chorobie alkoholowej ojca. Scenografia i rekwizyty nie przeciążają opowieści i nie zabierają miejsca temu, co mimo wszystko jest w “Mojej walce” szalenie istotne – tekstowi. Słowa są niemal jednym z bohaterów. I jest to zabieg godny uwagi, bo najpewniej, gdyby nie styl Knausgårda, jakiś rodzaj chłodu, dystansu i realizmu, na które się zdecydował, seria “Moja walka” byłaby porażką, grafomańską wydmuszką bez wartości.
Śpiewak i Borczuch owszem, dokonali selekcji, ale nie wycięli tego, co niewygodne, cielesne, wstydliwe, brzydkie. Nie oceniają, nie moralizują, nie komentują. Nie podsuwają konkretnej interpretacji, nie bawią się w samozwańczych adwokatów norweskiego pisarza, który ostatecznie musiał ponieść konsekwencje swoich pisarskich decyzji. I podobnie, jak Karl Ove dzięki sfokusowaniu się na prawdzie, zwyczajności, codzienności, odnoszą sukces. Być może chodzi po prostu o to, że każde życie jest na swój sposób ciekawe. Albo odwrotnie – każde jest nudne.
fot. Krzysztof Bieliński