O spektaklu Przygody Pędrka Wyrzutka Teatru Badów w Chorzowskim Teatrze Ogrodowym pisze Izabela Mikrut.
Filozoficzna powiastka o przygodach stworzenia, które nie wie, kim jest, okazała się w wykonaniu Teatru Badów im. Piotra Bikonta szaloną, wyobraźniową przygodą i przeglądem różnych teatralnych języków, a także (z punktu widzenia aktorów oraz publiczności) znakomitą zabawą. Tytułowy bohater kreowany przez Joannę Fidler-Sierzputowską przemierza świat, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie, odwiedza między innymi Profesora Wielbłąda (filozoficzno-logiczne wywody w wykonaniu gitarzysty Przemysława Gregera wybrzmiewają z pełną mocą, kiedy nie są odgrywane), Subiekta-Kapelusznika („żeby przejść przez granicę, kapelusz musi być w porządku”) czy Kapitana Metaferejn oraz jego żonę (tu Pędrek zamienia się w katalizator wydarzeń, doprowadza do ponownego połączenia rozdzielonych małżonków). Jednak to nie fabuła czy raczej zbiór spotkań zapewnia rozrywkę. Idealnie eksponowane głębokie myśli Stefana Themersona są tu wydobywane z zapomnianej powieści, ale naprawdę cieszą satyryczne inscenizacyjne rozwiązania.
Przede wszystkim każda scenka aranżowana jest w inny sposób i przy stylistycznej ascezie. Do odegrania rockowej ballady (piosenki nadają się do tego, by akcentować zagubienie postaci i podkreślać dylematy) aktorzy używają białych kształtów gitar (dźwięk podkłada na żywo Greger, ale Pabisiak i Olbińska „grają” równo pod dźwięki, nie przewracają się ani przy biciu, ani przy solówkach). Będzie tu reggae i heavy metal, będzie też granie na pile (jeśli ktoś próbował tej sztuki, wie, że potrzebna jest do niej spora siła. Tymczasem Mirka Olbińska w żaden sposób nie dała widzom poznać, że jest poważnie kontuzjowana…). Sporo w tym spektaklu muzyki, zdarzają się piosenki na trzy głosy, albo piosenki-ćwiczenia aktorskie, jak w przypadku powtarzania nazwiska Wielbłąda. Przemysław Greger bardzo dobrze podkreśla emocje panujące na scenie, komentuje sytuacje i oddziałuje jeszcze na wyobraźnię odbiorców. Ognista dyskusja zamienić się może w ogniste tango. I tak jest ciągle. Poza przestrzenią muzyczną również nie będzie na co narzekać. Na restaurację w głębi lasu wystarczy stolik: w końcu tu i tak przebywa się z zamkniętymi oczami, wyobcowanie można pokazać wejściem na drabinę. Drobiazgi, które cieszą, bo są znakomicie przemyślane, funduje widzom Teatr Badów. I nie ma tu inscenizacyjnych słabości, to, co dzieje się na scenie, pasuje do klimatu książki, nie przekreśla jej filozoficzno-dowcipnego charakteru, a uwypukla go. Do rozwiązań scenicznych dochodzą jeszcze projekcje, czasami dopowiadające tło (jak w przypadku oceanicznych opowieści Kapitana Metaferejn, kiedy wyświetla się wielka woda), czasami podkreślają absurd (przy Profesorze Wielbłądzie nakładają się na siebie różne mądre treści, w efekcie zamieniając obraz w bełkot nie do zrozumienia), w leśnej restauracji podkreślają atak na zmysły.
Sami aktorzy mają tu sporo uciechy. Mirka Olbińska sprawdza się w karykaturach, kiedy karmi swojego bohatera serdelkami, a przecież jednym z nielicznych używanych przez nią środków okazuje się wada wymowy. Jako Pani Metaferejn jest dystyngowana i dumna, nawet wtedy, kiedy przygrywa sobie na uszach wilka. Przejmuje komiczną stronę opowieści i pozwala docenić abstrakcyjne czasem żarty. Sprawia jednocześnie, że historia jawi się jako prawdziwa mimo wszystko. Wyjątkiem i jednocześnie przełomem w spektaklu staje się finałowa scena z lustrem, znów genialne rozwiązanie, które urzeknie odbiorców.
Paweł Pabisiak ma w Przygodach Pędrka Wyrzutka najbardziej ekstremalne zadania. Widzowie mogą się zastanawiać, jak udało mu się grać przez większość spektaklu z fajką w zębach i nienaganną dykcją, ale to tylko jedna z licznych niespodzianek. Sprawdza się Pabisiak jako wyjący (muzycznie) wilk i jako ten, który zna i rozumie ekonomię lasu, a i jako Kapelusznik, który nie ma formy na kapelusze tylko formy na głowy. Parę razy dokona scenicznej ekwilibrystyki, przerzucając sobie przez ramię Pędrka (także na drabinie). Joanna Fidler-Sierzputowska niby przez cały czas jest Pędrkiem, ale może zamienić się w drabinę albo w kolejnych bohaterów opowieści Kapitana, błyskawicznie, bez zagrywania się.
I tak biegnie opowieść, która ma niebanalny tekst: Stefan Themerson imponuje pomysłami z pogranicza filozofii i śmiechu, parę razy fantazyjnością, która nie ma w sobie infantylizmu, urzeka. Opowieść, która ma niebanalny przebieg aktorsko i teatralnie jest doskonale przemyślana: nie ma tu zbędnych chwytów czy tanich prób zwrócenia na siebie uwagi, zagrywek „pod publiczkę”. Czasami może przydałoby się odrobinę skrócić jakiś monolog, z drugiej jednak strony bez takich zmian lepiej wybrzmiewają później puenty: bo te są zawsze. Badów nie rozczarowuje – powraca ze spektaklem, który zobaczyć po prostu trzeba.
Fot. Radek Ragan
Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”.