Z Jackiem Mikołajczykiem, reżyserem i dyrektorem artystycznym Teatru Syrena w Warszawie, o przygotowaniach do premiery „Matyldy” rozmawia Wiesław Kowalski.
Już niebawem, bo 19 marca, pojawi się pierwsza odsłona „Matyldy” Dennisa Kelly’ego i Tima Minchina, musicalu, który powstaje przy współpracy dwóch teatrów – Teatru Kameralnego w Bydgoszczy i warszawskiej Syreny, w której jesteś dyrektorem artystycznym. Dlaczego te dwie premiery dzieli aż tyle miesięcy? W Syrenie spektakl będzie miał premierę dopiero we wrześniu?
Teatr Kameralny „Matyldą” oficjalnie zainauguruje działalność we własnej siedzibie. Data premiery jest więc dostosowana do kalendarza prac budowlanych, no i z natury rzeczy dyrektorowi Mariuszowi Napierale zależy, żeby teatr otworzyć jak najwcześniej. Z kolei w Syrenie premiery dużych musicali, wymagających zatrudnienia sporego zespołu oraz paru tygodni wyłącznej pracy na scenie, staramy się planować na wrzesień, kiedy zespół powstającego spektaklu nie musi jej dzielić z eksploatowanymi regularnie w repertuarze przedstawieniami. Poza tym w „Matyldzie” występuje duża grupa dzieci, więc premierę łatwiej zaplanować na wrzesień, dzięki czemu intensywne prace będą odbywały się w czasie wolnym od zajęć szkolnych. Odległość czasowa między premierami wynika więc przede wszystkim z logistyki, ale pozwoli też spokojniej pracować nad obiema produkcjami, bez wyrywania sobie realizatorów.
Zanim przystąpiłeś do prób nad spektaklem, odbyły się zarówno w Warszawie jak i w Bydgoszczy castingi do głównych ról, które w tym przedstawieniu należą również do dzieci. Tytułowa Matylda to sześcioletnia dziewczynka. Łatwo było znaleźć utalentowane dzieci, które będą wszechstronnie przygotowane do pracy nad musicalem?
Nie było łatwo. Stosunkowo dużo jest w Polsce utalentowanych i teatralnie rozwiniętych dziewczynek, co w wypadku „Matyldy” jest dobrą wiadomością, bo przede wszystkim musieliśmy znaleźć aktorki do tytułowej roli. W Bydgoszczy zmierzamy właśnie ku finałowi prac, nasze Matyldy są zatem niemal gotowe do premiery i mogę już teraz powiedzieć, że wszystkie trzy są fenomenalne: mają charyzmę, charakter, są zadziorne, obdarzone osobowością, a przy tym pięknie śpiewają. Każda z nich jest inna, z każdą razem z dorosłym zespołem aktorskim odkrywamy inne niuanse naszego wyjściowego materiału, jakim jest muzyka i tekst „Matyldy”. Nie ukrywam, że musieliśmy się mocno nagimnastykować, żeby skompletować „chłopięcą” część zespołu, czyli ośmiu chłopców obsadzonych w czterech rolach. W tym wypadku konieczność zastosowania musicalowego sita castingu – etapów wokalnego, aktorskiego i ruchowego – bardzo utrudniała nam znalezienie właściwych kandydatów. Na szczęście udało się – chłopcy grają, tańczą, śpiewają i dokazują na scenie.
A co Cię tak naprawdę skłoniło, że sięgnąłeś po ten właśnie utwór? I czy widziałeś może jego realizację na West Endzie? Ciekawi mnie też na ile licencja ogranicza Cię jako twórcę, jak to czasami bywa przy realizacji spektakli musicalowych?
Widziałem dwukrotnie „Matyldę” na West Endzie. Po raz pierwszy zupełnie na świeżo, tuż po premierze, więc jeszcze właściwie „bez ostrzeżenia”, bo zanim upowszechniła się opinia o genialności tego musicalu. Był to jeden z tych przypadków, kiedy musical wciągnął mnie na tysiąc procent. Podobało mi się wszystko, nie miałem żadnych uwag, natychmiast zakochałem się w spektaklu. Później, po kilku latach, oglądałem go już bardziej „metodycznie”, myśląc o polskiej inscenizacji. I właściwie nic się dla mnie nie zmieniło, tyle że dogłębnie zdałem sobie sprawę z wyzwania, jakim jest ta produkcja. Dlaczego jednak ten musical był dla mnie taki ważny? Poza tym, że to świetna teatralna robota; że jest naszpikowany błyskotliwym humorem i ma wspaniałe postaci, wskazałbym na dwa aspekty. Po pierwsze, muzyka i teksty piosenek Tima Minchina. Są absolutnie wspaniałe. Minchin ma w sobie swoistą chłopięcą bezczelność, potrafi w piosence „przeginać”, iść na całość, balansować na różnych granicach, a także drażnić wdrukowane w nas przekonanie, co jest właściwe, a co nie w wypadku spektaklu o dzieciach i również dla dzieci. Po drugie chodzi o samą postać: mądrej dziewczynki, która ma odwagę być mądrą oraz sprzeciwić się głupocie i hipokryzji otaczającego ją świata. Matylda jest buntowniczką, rewolucjonistką, anarchistką, a przecież tacy właśnie jesteśmy wszyscy, którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiliśmy życie związać z teatrem. A co do ograniczeń licencyjnych, to mamy tu do czynienia ze standardową sytuacją: nie możemy nic zmieniać w tekście i muzyce, natomiast inscenizacja jest i musi być naszym dziełem.
Wiadomo, że tytułowa bohaterka jest dziewczynką, która trudno odnajduje się w świecie, w którym przyszło jej żyć. Zarówno rodzinnym, jak i szkolnym. Na ile wątki wychowawczo-edukacyjne są dla Ciebie w tej realizacji ważne? Tym bardziej, że szkoła w „Matyldzie” to przybytek dość upiorny.
Szkoła jest upiorna, ale Matylda znajduje w niej bratnią duszę, wspaniałą nauczycielkę, Pannę Miodek, która stanie się jej duchową przewodniczką i opiekunką. Matylda, w konfrontacji z głupotą szkoły w wydaniu jej tyrańskiej dyrektorki panny Łomot, nie traci rezonu oraz przekonania o słuszności własnych poglądów. Z jednej strony szkolna propaganda, z drugiej – wiedza czerpana przez dziecko z własnych źródeł, niejako pomimo ścieku głupot sączonych oficjalnie. I chęć postawienia się takiej szkole, z konserwatywnym, tępym ideologicznie zakłamanym organem na czele. Czyżby przypominało nam to nasze bliskie dzisiejsze realia? Albo zagrożenia? Jeżeli tak, to bardzo dobrze.
Matylda nie tylko lubi czytać, ale również posiada zdolności kinetyczne. Jest dzieckiem niezwykle wrażliwym; nie utracić tej wrażliwości pomagają jej jakieś dziwne super moce. W libretcie pojawia się także tajemnicza traszka. Czy dlatego w spektaklu wykorzystasz projekcje multimedialne i animacje?
W spektaklu chcemy uciec się do paru iluzjonistycznych sztuczek – czy magicznych, jak się je o wiele ładniej czasami nazywa. Bardziej odpowiadają specyfice świata Matyldy, w którym od telewizji lepsza jest wyobraźnia podsycana przez książki. Animacje pozwolą nam wejść do głowy dziewczynki, ale w innych fragmentach spektaklu. Nie będą zresztą przytłaczały inscenizacji, która wykorzystuje przede wszystkim solidne, przestrzenne, tradycyjne teatralne „meble”, tyle że pięknie i zmyślnie poprzerabiane przez scenografa Mariusza Napierałę.
Sam przetłumaczyłeś libretto Dennisa Kelly’ego. To chyba nie było łatwe, jako że obfituje ono w wiele różnych wydarzeń i to na różnym – że tak powiem – poziomie.
Podstawowe wyzwanie przy tłumaczeniu libretta sprowadzało się do specyfiki jego języka. Otóż, zarówno państwo Kornikowie, czyli rodzice Matyldy, jak i panna Łomot, dyrektorka szkoły, uwielbiają pastwić się nad dziewczynką wyzywając ją, rzekłbym, niesamowicie kreatywnie. Kierowanie różnorakich epitetów pod adresem dziecka mocno kłóci się z naszą wrażliwością, ale w tym wypadku na tym właśnie polega sztuczka: nie ma w języku tego musicalu ani jednego wulgaryzmu, za to wspomniane epitety są bardzo wymyślne. No i trzeba było je wymyślić na nowo – tym razem w języku polskim. Tak, żeby zachowały soczystość oryginału, ale brzmiały naturalnie, jeżeli naturalnie mogą brzmieć w naszych uszach inwektywy rzucane w stronę dzieci. Poza tym klasyka: rymy, rytmy, melodyjna angielszczyzna, którą trzeba przełożyć na „chropawą” polszczyznę. Na szczęście teksty piosenek Minchina są błyskotliwe i zabawne, co – mam wrażenie – wyzwala kreatywność tłumacza, który żeby oddać lekkość, brawurowość i finezyjność oryginału, może, a nawet musi, zrezygnować z translatorskiej dyscypliny i wypuścić się na szerokie wody.
Ekipa realizacyjna „Matyldy” to współpracownicy, którzy już nie po raz pierwszy towarzyszą Tobie jako reżyserowi. Mariusz Napierała, Tomasz Jacyków, Jarosław Staniek, Katarzyna Zielonka… Co oprócz zaufania powoduje, że tak często z nimi pracujesz?
To wyśmienici artyści. Rozumiemy się wpół słowa, uzupełniamy, a w naszych spektaklach – mam nadzieję, że jest to tak odbierane również przez widzów – zacierają się granice poszczególnych pól działalności, dzięki czemu dajemy publiczności spójny, kompletny spektakl. Tak właśnie powinno być w musicalu, gdzie po paru tygodniach nie pamiętamy już, czyj pomysł został wykorzystany w danej scenie, bo przekłada się on na tyle kolejnych poziomów, że przestaje to mieć znaczenie. Bez sprawdzonych współpracowników nie ma reżysera, zresztą nie tylko w musicalu, ale w ogóle w teatrze. To też ciekawe, że w ciągu takich prawie dziesięciu tygodni wspólnej pracy nad spektaklem wykluwa się wiele pomysłów na kolejne projekty, z czego pewnie również wynika, że pracujemy zasadniczo w podobnym artystycznym teamie.
Mówi się, że „Matylda” to musical dla widzów w każdym wieku. Jak myślisz, czym może szczególnie przyciągnąć dzieci, a czym dorosłych?
Humor, barwność, brawura – te cechy „Matyldy” przyciągną po prostu wszystkich widzów. Podobnie będzie z dziecięcą obsadą, tyle że pewnie dorośli i dzieci będą cieszyli się nią z różnych powodów. Dzieci uwielbiają oglądać swoich rówieśników, poza tym dziecięcy anarchizm „Matyldy” bardzo je przekonuje, o czym wiem już po pracy z kilkunastoosobową dziecięcą aktorską ekipą. Dla dorosłych nasze małe Matyldy oraz jej koleżanki i koledzy to odpowiednik musicalowego „żyrandola” z „Upiora w operze” czy śmigłowca z „Miss Saigon”, czyli najbardziej widowiskowego, spektakularnego elementu spektaklu. Nasze dziewczynki i chłopcy mają w sobie nieopisany urok, słodycz, przekorę, przewrotność i energię. „Matylda” to przy tym spektakl po prostu niemożliwie śmieszny – trudno w teatrze światowym znaleźć śmieszniejszy materiał. A przy tym jest mądry i wzruszający. Jeżeli widz nie wzruszy się na Matyldzie – opowieści o sześcioletniej dziewczynce, która broni własnego świata, dzielnie staje w obronie gnębionych koleżanek i kolegów, a na koniec sama wybiera sobie mamę, która ma się nią zaopiekować – jeżeli, powtarzam, ktoś na tym spektaklu nie uroni choć jednej łezki, to cóż… właściwie nie wiem, co powinien ze sobą zrobić. Ale z pewnością „Matylda” ma moc kruszenia najtwardszych serc znaną z szekspirowskich dramatów, na których nawet przestępcy poruszeni scenicznymi wypadkami przyznawali się publicznie do własnych zbrodni.
Fot. Michał Heller