Z Arkadiuszem Wójcikiem, aktorem Teatru Powszechnego w Łodzi, rozmawia Wiesław Kowalski.
Teatry w okresie kwarantanny w różny sposób próbowały podtrzymywać kontakt z publicznością. Teatr Powszechny w Łodzi przygotował internetowy serial w odcinkach „Pomoc domowa radzi”. Jak Pan przyjął taki rodzaj teatralnego istnienia w czasie pandemii?
Epidemia spadła na nas nagle i nie wiedzieliśmy właściwie, co dalej. Z dnia na dzień przestaliśmy grać, normalnie pracować. Propozycja udziału w serialu była takim powrotem do normalności. Oczywiście, Internet nigdy nie zastąpi teatru na żywo, ale przecież naszym celem nie było nigdy konkurowanie z tradycyjnym teatrem! Po prostu chcieliśmy być z naszymi widzami. Powiedzieć im – nie możemy grać, ale jesteśmy z Wami! Pierwsze odcinki pokazały, że w czasie kryzysu widzowie bardzo potrzebują poczucia humoru i namiastki normalności. Odzew publiczności był ogromny i bardzo pozytywny! Poza tym dla mnie i wielu moich kolegów ten serial to „być albo nie być”. Z wyboru jestem aktorem kontraktowym, czyli nie mam etatu. Taką mam filozofię od 10 lat, od kiedy pracuję w Teatrze Powszechnym w Łodzi.
W ostatnich miesiącach nie gramy przedstawień – a ja jako aktor kontraktowy, kiedy nie gram, to nie zarabiam. Myślałem już nawet – podobnie jak inni moi koledzy – o przekwalifikowaniu się na czas pandemii, ale jeszcze w marcu dyrektor Ewa Pilawska zaproponowała mi udział w serialu. Znalazła prywatnego sponsora na pierwsze odcinki – nie wiem, jak to zrobiła, bo w czasie, kiedy firmy mierzyły się z kryzysem, przekazywanie pieniędzy na kulturę nie było chyba pierwszym wyborem… W każdym razie – serial robimy do dzisiaj i dzięki temu wciąż mamy pracę.
Na ile była to dla Pana propozycja kusząca? Podejrzewam, że rola mężczyzny, do tego inteligentnego i wykształconego, który na skutek życiowych perturbacji musi przedzierzgnąć się w kobietę, to spore wyzwanie? Chociaż Panu zdarzyło się już przecież chodzić po scenie na wysokich obcasach?
Jeszcze na trzecim roku studiów w szkole teatralnej w Teatrze Capitol we Wrocławiu zrealizowałem spektakl „Królowe nocy”, w którym grałem Tinę Turner. „Pomoc domowa radzi” to kontynuacja spektakli z naszego teatru, w których gram Nadię. Rozwijamy tę postać, pracujemy nad nią.
Nadia, w którą Pan się wciela, to kwintesencja postaci, które grane były na scenie łódzkiego teatru w kilku komediach – „Boeing, Boeing” i „Pomoc domowa” Marca Camolettiego, „Żona potrzebna od zaraz” Edwarda Taylora i „Manewry weselne” Marka Crawforda. Chyba nie we wszystkich przedstawieniach miał Pan okazję zagrać, kiedy były na teatralnym afiszu? I nie we wszystkich grał Pan kobiety?
W Teatrze Powszechnym różne komedie, między innymi „Szalone nożyczki”, „Zabawa w życie”, „39 stopni”, otwierały widownie na nowe postrzeganie komedii. Z kolei przestrzeń dla Nadii otworzył Janusz German, który zagrał tę postać w „Boeing, Boeing”. Bez tego spektaklu nie byłoby trzech kolejnych, w których gram pomoc domową. Czy grałem kobiety? Trudno odpowiedzieć „tak” lub „nie” – postać Nadii to z założenia mężczyzna przebrany za kobietę. I ten podwójny charakter zawsze chcemy zachować. To jest najciekawsze!
W tradycji teatralnej i filmowej pozostaje wiele ról, w których wybitni aktorzy wcielali się w kobiety, albo na odwrót. W kinie amerykańskim to choćby niezapomniane role Tony Curtisa i Jacka Lemmona w „Pół żartem, pół serio”, Dustina Hoffmana w „Tootsie” czy Robina Williamsa w „Pani Doubtfire”. W Polsce wciąż ogromnym powodzeniem cieszy się film „Poszukiwany, poszukiwana” Stanisława Barei z rolą Wojciecha Pokory jako Marysi. Czy powrócił może Pan do tych filmów, pracując nad rolą Nadii? A może próbował jakoś aluzyjnie choćby się do nich odnieść? Czy też inspiracje czerpał tylko z własnych obserwacji? Pytam, ponieważ bardzo szybko zrezygnowałem z oglądania propozycji teatralnych w sieci i żadnego odcinka z Pana udziałem, niestety, nie widziałem.
Robin Williams był moją główną inspiracją. W „Pani Doubtfire” najbardziej podoba mi się psychologiczne podejście do postaci, które staram się też wykorzystać przy budowaniu roli Nadii. U Wojciecha Pokory cenię głównie umiejętne wykorzystywanie delikatnych środków aktorskich. Do inspiracji dorzuciłbym też na przykład irlandzki serial „Mrs Brown’s Boys” – Brendan O’Carroll bardzo umiejętnie prowadzi dialog na scenie, a jednocześnie przerzuca puenty na widownię, teatralizuje to. Uwielbiam też Benny Hilla, który wciela się w skrajnie różne postaci kobiet – od gosposi po arystokratkę. Jednocześnie te jego role, jak na przykład w „Kto się boi Virginii Wool”, mają zawsze podwójne dno, można je czytać na wielu poziomach. Z kolei brytyjski komik Rik Mayall, twórca komedii abstrakcyjnej, połączył dwa światy – teatr i show telewizyjny. Bardzo lubię „uczyć się” z jego seriali: „Bottom” i „The Young Ones”.
Z reguły tego typu postaci rysowane są w teatrze raczej grubą kreską i nie ma w nich miejsca na jakieś szczególne ozdobniki natury psychologicznej. Jak Pan przygotowuje się do takich postaci, by na scenie były prawdziwe i wiarygodne, a nie tylko śmieszne za wszelką cenę, przerysowane czy karykaturalne?
Wyrazistość nie musi być przeciwieństwem psychologicznego podejścia. Ale trzeba mieć nad tym kontrolę, bo łatwo przesadzić. Zawsze powtarzam sobie: „im bardziej będziesz przeginać, tym mniej śmieszne to będzie”. Portret psychologiczny Nadii przed premierą „Pomocy domowej” powstawał podczas wspólnych spotkań z panią dyrektor i reżyserem Kubą Przebindowskim. Od tego czasu mamy stworzony portret Nadii – to inteligentny mężczyzna, który miał problem ze znalezieniem pracy i został gosposią, bo lubi pomagać ludziom. I choć nie mówimy nigdy ze sceny o tym, jaka jest przeszłość Nadii, to widzowie czują, że to nie drag queen ani tani chwyt kabaretowy.
Realizowaliście ten teatralny serial w ramach programu „Kultura w sieci”. Proszę powiedzieć, jak to się odbywało w sytuacji, kiedy nie mógł Pan mieć bezpośredniego kontaktu z partnerem? Czy praca z kamerą wymagała jakichś innych środków wyrazu od tych, które stosowane są w żywym teatrze?
Myślę, że udało się nam stworzyć bardzo fajną drużynę. Minimalnymi nakładami jesteśmy w stanie robić kolejne odcinki – nad każdym pracuje garstka osób. Praca nad każdym przebiega podobnie: dyrektor Ewa Pilawska przygotowuje szkic scenariusza, który powstaje w oparciu o bieżące wydarzenia. Wysyła nam go najczęściej w weekend. Później rozmawiamy, proponujemy swoje pomysły. Ostatecznie kształt odcinka zależy od nas, dużo zmieniamy w trakcie. Potem nagrywamy – każdy w osobnym mieszkaniu. Do tego dochodzi montaż i dźwięk, a co czwartek o 18:00 premiera. Wspólnie odkrywamy coś zupełnie nowego – do tej pory nie realizowaliśmy przecież serialu, więc uczymy się tego. Nie mamy profesjonalnego planu ani wielkiej ekipy realizatorów – ale najważniejsze jest dla nas, że wciąż jesteśmy z naszą publicznością. W trochę inny sposób, ale jesteśmy. Pandemia spowodowała, że tworzymy coś zupełnie nowego i to dla nas duże wyzwanie. Widzowie chyba to doceniają – co prawda nie słyszymy ich reakcji na żywo, ale ta reakcja zwrotna pojawia się w komentarzach, mailach, wiadomościach.
Czy próbowaliście wplatać w fabułę jakieś nawiązania do sytuacji, w której się znajdowaliśmy? Jeśli tak, to jaki charakter miały te wątki w Waszej opowieści? A także czy znajdowaliście miejsce w tych wszystkich komediowych perypetiach bohaterów na improwizację?
Całość oparta jest na tym, co tu i teraz. Każdy odcinek dotyczy bieżących tematów – komentujemy, szukamy rozwiązań, mówimy o ważnych sprawach w zabawny sposób. Czasami improwizujemy. Na początku myśleliśmy nawet, że to będzie stand-up – stąd pierwsze dwa odcinki mają podtytuł „internetowy stand-up”. Wszystko to poszło jednak bardzo szybko w inną stronę – dlatego „Pomoc domowa” to aktualnie internetowy serial teatralny. I myślę, że nie ma w tych zwrotach akcji niczego dziwnego – praca nad tym serialem to proces, pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie przewidzieć. A nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
W Dzień Teatru Publicznego jeden z odcinków poświęcony został teatrowi. W jaki sposób ten temat pojawił się w tym teatralnym serialu, który miał dać widzom według Ewy Pilawskiej, opiekunki artystycznej projektu, „dużą dawkę oczyszczającej radości”?’
Temat teatru pojawił się poprzez pojawienie się asystenta Nadii – Czarka, który jest aktorem. Chcieliśmy podkreślić, że obecnie kultura, w szczególności teatr, to przestrzenie, które bardzo dotkliwie odczuły skutki pandemii. Większość teatrów w Polsce nie gra ponad 5 miesięcy, a te, które próbują grać w nowym reżimie sanitarnym, muszą odwoływać przedstawienia z powodu braku widzów. „Oczyszczająca radość”, o której Pan mówi, dotyczy w ogóle całego serialu – chodziło nam o to, żeby w przygnębiających warunkach epidemii nie załamywać się, ale szukać pozytywów, dawać ludziom radość.
Teatr pomału powraca do normalnego grania choć jeszcze w tzw. reżimie sanitarnym. Pojawiają się też spektakle premierowe, nad którymi pracę przerwała epidemia. Jak Teatr Powszechny w Łodzi powraca do tej normalności?
W czasie pandemii w Teatrze Powszechnym odbyła się internetowa edycja „Komediopisania” prowadzona przez Michała Walczaka. Co tydzień pokazywaliśmy nowy odcinek serialu – i to się nie zmieni, premierowe odcinki będzie można oglądać na YouTubie aż do października. Poza tym – uczestniczyliśmy między innymi w internetowym Dniu Dziecka, „Weekendzie kultury bez barier” online. Przed nami premiera Teatru dla niewidomych i słabo widzących – spektakl „Janek, król przeprowadzek”. Będzie można ją usłyszeć na antenie Radia Łódź 15 lipca o 18:00 – to będzie pierwsza okazja, żeby w Polsce usłyszeć tę sztukę Davida Craiga, którą specjalnie dla Teatru przełożyła Elżbieta Woźniak. Przed nami też Urodziny Łodzi, w których weźmiemy udział.
Jak Pan sądzi, czy wirus zmieni jakoś oblicze naszego teatru? A może też przedefiniował Pana stosunek do siebie i ludzi?
Na pewno pokazał mi, że teatr jest bezbronny wobec sytuacji takich jak epidemia. Teatr sam nie jest w stanie tego przetrwać, ale niestety też nie za bardzo może liczyć na pomoc z zewnątrz. Bardzo dotkliwie to odczuwamy – w szczególności uderzyło to w aktorów. Z drugiej strony cała ta sytuacja pokazała mi, że trudne okoliczności mogą pobudzić do tworzenia nowych rzeczy. Wiele teatrów pokazywało swój dotychczasowy dorobek, zapisy spektakli. My z kolei zaryzykowaliśmy i zrobiliśmy coś zupełnie nowego. Ocenę efektów pozostawiam widzom, ale na pewno mam z tego projektu wielką satysfakcję. I bardzo cieszę się, że mój szef nie kazał mi biernie, cierpliwie czekać, ale po prostu zaczęliśmy działać.
Wierzy Pan w funkcję teatru jako lekarza dusz?
Tak, ale nie globalnie, tylko indywidualnie. Jeśli uda nam się coś zmienić u chociaż jednej osoby, to znaczy, że osiągnęliśmy sukces. I na koniec zacytuję Robina Williamsa: „to jest tańsze niż terapia”.
Fot. Justyna Tomczak