O spektaklu „Genialna przyjaciółka” Eleny Ferrante w reż. Eweliny Marciniak z Narodowego Starego Teatru w Krakowie na Festiwalu Boska Komedia pisze Alicja Cembrowska.
Po obejrzeniu “Genialnej przyjaciółki” w interpretacji Eweliny Marciniak mam poważne wątpliwości, kto w tym układzie jest bardziej doskonały – Elena Ferrante, autorka magnetycznej opowieści o dwóch przyjaciółkach, czy polska reżyserka, która na podstawie historii Lili i Lenu stworzyła dzieło autonomiczne, a jednak mocno tożsame z tym, o czym pisze włoska pisarka.
Czytałam cykl neapolitański. Dwa razy. Obejrzałam serial HBO. Trzy razy. Powiedzieć, że jestem uwikłana w historię Eleny i Lili, to jak nic nie powiedzieć. Być może dlatego pierwsze minuty spektaklu w krakowskim Starym Teatrze wywołał sprzeciw ciała i bunt zmysłów. Mój mózg za mocno przywiązany był do kreacji serialowych. Szybko jednak się „odwiązał” i otworzył na propozycję Eweliny Marciniak. W sumie nie miał wyboru – “Genialna przyjaciółka” w jej wydaniu jest świeża, mocna i hipnotyzująca. Inna niż książka czy serial, chociaż równie emancypująca. I to chyba największa moc tej historii.
Ewelina Marciniak i Małgorzata Czerwień (scenariusz i dramaturgia) porzucają porządkującą chronologię i linearność. Twórczynie decydują się z dwóch pierwszych tomów powieści wybrać wątki, które układają się w mapę kobiecych doświadczeń. To nie z relacji Liny i Lenu robią główny trzon spektaklu, a z momentów i pierwszych razów. Niekoniecznie przyjemnych i pięknych. Na tej liście mamy zatem pierwszą miesiączkę, seks, młodzieńcze zauroczenia, miłość, ślub, ale również gwałt małżeński, deformacje kobiecego ciała, trudną relację matki i córki oraz poronienie. “Genialna przyjaciółka” jest jednak przede wszystkim o przemocy. Tej symbolicznej, ideowej, ale również całkiem fizycznej, zostawiającej ślady na ciele. Jest też o pozornym awansie społecznym, toksyczności niektórych społecznych norm, dziedziczeniu traumy, destrukcyjnej sile patriarchatu i męskiej energii, która nieustannie próbuje na różne sposoby dostać się do kobiecego ciała, przenikać do niego przez zakamarki, wślizgiwać się, jak kropelka potu.
Męski chór jest w spektaklu dość żałosny, władczy, a jednocześnie zagubiony. Lękowy i obsesyjnie kontrolujący. To rozchwianie, pomiędzy atakami agresji a bezsilności doskonale portretują aktorzy: Juliusz Chrząstowski (Fernando Cerullo), Krystian Durman (Rino Cerullo), Michał Majnicz (Stefano Carracci), Adam Nawojczyk (Marcello Solara), Łukasz Stawarczyk (Nino Sarratore). To postaci, które bardzo chciałyby, żeby ta historia była o nich, walczą o przestrzeń, nawet dosłownie się przepychając, by chociaż na chwilę być głównymi bohaterami. Ich barwnym przeciwieństwem jest Alfonso (Wacław Zimpel, odpowiedzialny za muzykę na żywo), który nawet jak bierze udział w tych samczych przepychankach, to tylko z powodu społeczno-kulturowej presji. Gdy tylko dostaje możliwość – idzie pod prąd, wkłada sukienkę, nawołuje do połączenia z własnymi emocjami i zwrócenia się do wrażliwości. Są to wątki ważne, dopełniające fabułę, ale głównym celem twórczyń jest przyglądanie się kobietom.
Siłą rzeczy główną osią spektaklu są losy Eleny (Anna Paruszyńska-Czacka) i Lili (Karolina Staniec). Jednak reżyserka nie snuje rozważań o tej konkretnej relacji – oczywiście, pojawiają się tarcia, rywalizacja, zazdrość, ale i bliskość tej przyjaźni, nie jest to jednak aspekt dominujący. Dużo przestrzeni dostaje matka Eleny (cudowna w tej roli Małgorzata Zawadzka, która wciela się również w panią Olivero) i Melina (Ewa Kaim) – oszalała z miłości wariatka, porzucona przez kochanka w spektaklu urasta do rangi kapłanki, delfijskiej Pytii, która widzi i wie więcej. Kaim z wirtuozerią kreuje postać, która bawi, ale też budzi respekt. Ogromnym plusem realizacji jest to, że cała obsada poważnie podeszła do swoich bohaterów i bohaterek, dając widowni postaci ekscytujące, charyzmatyczne i wyraziste. To nie są serialowe kalki. To nowa jakość. Intrygująca i głęboka.
Zdaje się, że tak jak kręci się scena, tak twórczynie kręcą się po Neapolu i wyłapują tropy. Ruchoma platforma ze zmieniającą się scenografią (Natalia Mleczak) dodaje dynamizmu, uatrakcyjnia obrazek – chociaż ten i tak jest estetycznie ciekawy z powodu wyrazistych kolorów. U Ferrante tak kolorowo nie było. Ciekawym zabiegiem jest zatem zazielenienie sceny (zielone są meble, sukienki bohaterek, mundurki szkolne) – to kolor nadziei, ale też zgnilizny, zniszczenia, destrukcji.
A destrukcji jest tu dużo. Rozpadają się relacje, marzenia, plany. Rozpada się opowieść i spektakl – aktorzy i aktorki wielokrotnie przełamują czwartą ścianę, opowiadają, co w danej scenie powinno się wydarzyć, ale się nie wydarzy. Co powinno zostać pokazane, ale pokazane nie będzie. To “wychodzenie z powieści” jest błyskotliwą grą z konwencją, odciążaniem kipiących scen. W tym kontekście ironicznym “oczkiem” do widowni są również detale – specyficzny akcent Liny i Rina (nawiązanie do dialektu neapolitańskiego, któremu Ferrante poświęca w powieści dużo uwagi), “gnoczi” czy “latte na sojowym” (odpowiedź na fascynacje Polaków Włochami i idealizowanie tego kraju?).
Jest zatem trochę śmiesznie, trochę strasznie. Poważnie i całkiem zabawnie. Ten treściowy i kompozycyjny balans jest chyba tajemnicą sukcesu i powieści, i krakowskiego spektaklu. Z jednej strony bardzo dobrze się na “Genialną przyjaciółkę” patrzy, z drugiej – tak dużo jest tam ambiwalencji, presji, lęków, niesprawiedliwości. Nieraz pozostaje tylko zanucić: “Guarda che luna, guarda che mare”… .
fot. Natalia Kabanow