O spektaklu „Bez hamulców” Laurenta Baffie w reż. Artura Barcisia z Wydziału Produkcji w Małej Warszawie pisze Szymon Białobrzeski.
Idąc na spektakl Bez hamulców oczekiwałem szalonej przejażdżki z Arturem Barcisiem na miejscu kierowcy. Mimo że plakat sugerował, jakoby tylne siedzenia były zarezerwowane dla małżeństw koło pięćdziesiątki, wierzyłem w doświadczenie kierowcy, brawurę gotową przezwyciężyć pokoleniowe różnice. Niestety, cytując klasyka „szyny były złe, a podwozie też było złe”.
Zarys fabuły wydawał się dość prosty, aczkolwiek obiecujący – do kliniki przychodzi mężczyzna, który od pewnego dnia traci umiejętność kłamania. Jego bezpośredniość sprawia, że zdrady, tajemnice i zaniedbania lekarzy wychodzą na jaw. Historia zdecydowanie wydawała się mieć potencjał. Było sobie kłamstwo Ricky’ego Gervaisa czy Jestem na tak Peytona Reeda pokazały, jak pod płaszczykiem lekkiej komedii opartej na kłamstwie można opowiedzieć o szkodliwości religii czy zawrotności ludzkiej natury. Na coś podobnego liczyłem w kontekście Bez hamulców – na sprawny komentarz na temat hipokryzji obecnej służby zdrowia. Mówiąc krótko, przeliczyłem się.
Rozumiem, że problemem mógł być przekład sztuki na język polski (w którym wulgaryzmy mają wagę lokomotywy Tuwima, a terminologia seksualna grację Kaczmarskiego po kilku głębszych). Ale to chyba nie przekład nazwałbym clou problemu. Twórca bowiem nie tyle wykorzystuje niesmaczne słownictwo, co dostosowuje do niego całą stylistykę. Humor przedstawienia nie bazuje na przaśnej erotyce, a na pornograficzności i kiczu. Żarty sprowadzają się do wulgarnych przejęzyczeń, biustów bohaterek, scen seksu czy kreacji postaci w kluczu męskich fantazji erotycznych.
Nie chcę być przesadne pruderyjny, bardzo blisko mi do perwersyjnych żarcików Allena czy Burnhama. A jednak określiłbym je żartami pikantnymi, opartymi na erotycznej sugestii, a nie seksualności samej w sobie. W przestawieniu Bez hamulców nie ma sugestii. Skąpe kostiumy czy hiperseksualne postawy bohaterów są żartami samymi w sobie. Podobnie pochodzenie jednego z bohaterów wydaje się stanowić klucz do komiczności ostatniej sceny. Osobiście uważam, że nawet najprostszy stereotyp da się rewelacyjnie ograć, jeżeli służy ironii bądź bardziej złożonemu żartowi, jednak sam w sobie jest zwyczajnie nieatrakcyjny, niesmaczny, a czasami niepotrzebnie obraźliwy.
Wiele z powyższych problemów na pewno wynika z mojego wieku, z tego jaką wagę do sfery seksualnej przykłada pokolenie moje, a jaką pokolenie moich rodziców. Niemniej spektakle takie jak żONa w reżyserii Adama Sajnuka pokazują mi, że da się spełnić oczekiwania grupy odbiorczej, zabawić się dynamiką damsko-męską, pewnie operować wulgarnością, a jednocześnie zrealizować unikatową wizję z przewrotnymi wnioskami.
Mimo wszystko nie chciałbym zamieniać tej recenzji w zawistną tyradę, uważam że Bez hamulców ma kilka niewątpliwych zalet. Jedną z nich jest niewymuszone aktorstwo. I nie chodzi mi tutaj nawet o warsztat, bo same role nie dają zbyt wielu możliwości do wykazania się, chodzi mi o lekkość z jaką aktorzy przyjmują naddaną konwencję. Oni po prostu się bawią i wciągają co śmielszych widzów w zabawę. Równie sprawnym zabiegiem jest głos z offu, który regularnie zachęca publiczność do oklasków bądź puentuje poszczególne sytuacje zgrabnymi żartami.
Bez hamulców jest więc przedstawieniem, które nie wstydzi się realizować schematów polskich komedii z białym plakatem – nie wstydzi się bawić, śmiać i świntuszyć. Niestety, jest w nim wiele momentów, w których wstyd byłby uzasadniony.