Matt Rendell: Marco Pantani. Ostatni podjazd. SQN, Kraków 2020 – pisze Izabela Mikrut.
Dziwna jest ta książka i rzeczywiście potrzebuje posłowia do polskiego wydania, żeby przynajmniej odrobinę wytłumaczyć czytelnikom rozdźwięk między wychwalaniem kolarza i jego problemami z narkotykami czy środkami dopingowymi. Matt Rendell uważa Marco Pantaniego za rowerowego geniusza i nie przyjmuje do wiadomości skaz na jego wizerunku. Tymczasem w tomie zatytułowanym po prostu „Marco Mantani. Ostatni podjazd” kłopoty się mnożą i zajmują znacznie więcej miejsca niż wyścigowe wyczyny. Wprawdzie Rendell próbuje wybijać rekordy, momenty chwały i chwile, w których Pantani zostawiał daleko za sobą rywali – jednak przez cały czas podważa też sens owych dokonań przez nakreślanie coraz potężniejszych afer w wykonaniu bohatera swojej książki.
Próbuje podsycić ciekawość czytelników, zaczynając od ostatnich dni kolarza: pokazuje, co działo się w hotelu, w którym Pantani przebywał tuż przed śmiercią i zawiesza w przestrzeni pytanie, czy można było uniknąć tragedii. Później zajmuje się tą postacią i ma dość ciężkie zadanie: z człowieka, który za nic miał konwencje, umowy społeczne i podejście do czystości w sporcie, próbuje zrobić pomnikową gwiazdę. To z góry skazane jest na niepowodzenie, ale dla Rendella Marco Pantani słabych stron po prostu nie ma. Bez względu na to, czy nie potrafi dogadać się z kobietami, czy – na narkotykowe odjazdy, powtarzające się regularnie w życiorysie – uważa, że Pantani to niekwestionowany talent w sporcie. Nie zastanawia się nawet, czego dokonałby bez wspomagaczy organizmu, jakby już samo osiąganie lepszych wyników niż inni kolarze pozwalało przymykać oczy na kłopoty.
Marco Pantani nie nadaje się na gwiazdę i na idola tłumów. Jego wypowiedzi – jeśli już jakieś mogą się pojawić – są chaotyczne, niespójne i wolne od jakiejkolwiek refleksji. Zachowania – to wielkie wzloty podczas wyścigów i niemal natychmiastowe wpadki z substancjami psychoaktywnymi. Rendell pisze grubą jak na biografie sportowców książkę – ale większość miejsca zajmują tu działania kontroli antydopingowych i lekarzy, którzy zastanawiają się, co jest w kolarstwie dozwolone, a jakie wyniki badań powinny automatycznie blokować zawodnikowi dostęp do startu. I o ile być może wyznawcom Pantaniego takie podejście do sprawy się spodoba – nie pokazuje jednoznacznie, że kolarz nie zasłużył na cały splendor, bo zbudował go na uzależnieniu od kokainy – o tyle zwykłych czytelników zmęczy. Fakt, że słabo zadziałała tu korekta i sporo jest stylistycznych kwiatków, powtórzeń i językowych pomyłek, nie zadziała na korzyść tomu, ale też go nie przekreśla. Znacznie gorsze do wytrzymania z perspektywy odbiorców będzie rozchwianie tematyczne. Matt Rendell często gubi po prostu swojego bohatera, kiedy zajmuje się przedstawianiem specyfiki badań, decyzji antydopingowych i wpływu różnych środków na organizm. Interesuje się skomplikowanymi relacjami, jakie Pantani miał z innymi ludźmi, odnotowuje podejście do jego zachowań ze strony bliskich. Ale w tym wszystkim nie mówi zbyt wiele o samym Pantanim, przechodzi tylko od jednego problemu do kolejnego, rejestruje wypadki na trasach i wielkie sukcesy. Dużo w tym pracy archiwizatora, za to prawie w ogóle – zajmowania się człowiekiem.