O spektaklu „Lot przez tęczę”, reż. Radosław Kasiukiewicz, Wrocławski Teatr Lalek, pisze Kamil Bujny.
Pisanie o czerwcowej premierze we Wrocławskim Teatrze Lalek, czyli o „Locie przez tęczę” w reżyserii Radosława Kasiukiewicza, nastręcza niemałych problemów. Wynikają one z rozbieżności w ocenie samego spektaklu: gdy scenografia i wszystko to, co składa się na jego wizualną warstwę zachwyca, sama fabuła i sposób jej poprowadzenia rozczarowują.
Historia ukazana w „Locie przez tęczę” jest dość prosta. Żeby nie zdradzać za wiele (a właściwie – żeby nie mówić wszystkiego), powiem tylko tyle: jak to zwykle bywa w prezentacjach dla dzieci, chodzi o marzenia. Dokładnie – o lot przez tęczę. Nie ma rzeczy niemożliwych, więc bohaterowie, urocze myszki, prędko znajdują sposób na to, by swoje pragnienie spełnić. Realizacja zamiaru, trwająca niemal całe przedstawienie, uzmysławia im jednak, że wcale nie trzeba daleko wyjeżdżać ani wyprawiać się w niebezpieczne powietrzne podróże, by znaleźć szczęście. Jest ono bowiem na wyciągnięcie ręki, znajduje się blisko nas – w naszym domu. W nim bowiem zawsze „znajdziesz koniec i początek”. Postaci, marząc więc o czymś, co wydaje się zupełnie nierealne, dochodzą do wniosku, że najważniejsze jest to, co mają na co dzień. Zbyt proste? Być może.
O ile ogólna wymowa prezentacji i jej morał są bardzo oczywiste, o tyle formalne rozwiązania zastosowane w spektaklu wydają się już bardziej skomplikowane i urozmaicone. Wiele dzieje się bowiem na scenie, choć niekoniecznie w samej fabule. Aleksandra Starzyńska, odpowiedzialna za scenografię i kostiumy, przygotowała dla bohaterów przestrzeń, która od samego początku robi wrażenie: wszystkie umieszczone w niej rekwizyty i elementy scenograficzne zachwycają nie tylko wykonaniem, lecz także samym pomysłem. W związku z tym, że akcja spektaklu dzieje się w dużej mierze w mysiej dziurze, na scenie widzimy między innymi znajdujące się w niej przedmioty. Na przykład ogromną – jak na mysie, rzecz jasna, rozmiary – skórkę od mandarynki (czyż to nie genialne?!). Zanim jednak znajdziemy się w domu gryzoni, bohaterowie muszą pokonać wielkiego i groźnego szczura, który zaklinował wejście do dziury, prezentując widzom tylną, w dodatku niezbyt dobrze pachnącą, część ciała.
Z widowni nie raz, nie dwa podczas spektaklu słychać głośne „wow” i wcale się temu nie dziwię. Za pomocą prostych technik osiągnięto miejscami naprawdę spektakularny efekt, zwłaszcza w ostatnich scenach, które zostały pomyślane już nie tyle jako baśniowe, ile przestrzenne i bardzo nowoczesne. Choć wśród widzów, przede wszystkim tych najmłodszych, panuje raczej pełna zgoda co do wizualnej atrakcyjności przedstawianego na scenie świata, to równie łatwo można wśród nich zaobserwować wyraźne znużenie samą historią. Reżyser, wystawiając „Lot przez tęczę”, popełnił błędy, które wydają się niedopuszczalne w przedstawieniu dla dzieci. Po pierwsze, nie postawił na dynamiczność – niektóre sceny rozgrywają się zbyt długo, brak w nich napięcia i zaskoczeń, co doprowadziło do tego, że odbiorca po jakimś czasie traci zainteresowanie spektaklem. Po drugie, za bardzo skupił się na literalnej interpretacji przedstawionych w dramacie zdarzeń. Zbyt wiele sensów zostało ukazanych wprost, przez co te wątki, które mogły odsyłać do czegoś więcej i w potencjale stanowić punkt wyjścia do znacznie szerszej refleksji (jak tytułowy lot przez tęczę), ostatecznie zostały spłycone. Wprawdzie w realizacji Kasiukiewicza próżno szukać ambicji objaśniania widzom całego świata i tłumaczenia pewnych rzeczy ex cathedra, jednak trudno nie zauważyć, że reżyser włożył zbyt wiele starań w to, by wszystko, co miało w prezentacji wybrzmieć jako ważne, nie zostało przez nikogo niezauważone. Oglądając spektakl, doświadczamy w związku z tym pewnego irytującego zapętlenia: wiele razy, zwłaszcza w obliczu finału, powtarza nam się te same treści, choć ich powtórzenie wcale nie sprawia, że wydają nam się one bardziej trafne czy istotne.
„Lot przez tęczę” postrzega się więc jako przedstawienie atrakcyjne i nużące jednocześnie. To, co bez wątpienia zachwyca, czyli scenografia, wizualizacje i niewspomniane dotąd umuzycznienie, wprawdzie nie rekompensuje niezbyt ciekawej i mało dynamicznej opowieści, jednak z pewnością pozwala przetrwać mniej zajmujące sceny. Może gdyby postaci były bardziej wyraziste, inaczej odbierałoby się ten spektakl, ale póki co we Wrocławskim Teatrze Lalek oglądamy nie do końca udany lot, przebiegający na dodatek w dwóch różnych prędkościach.
fot. Natalia Kabanow