Recenzje

KARUZELA DŹWIĘKOWA

Gwałt na Lukrecji w reż. Marcina Libera w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie – pisze Joanna Raba

Tematyka gwałtu może być trudna do przepracowania w sztuce, a powodem tego nie koniecznie musi być tabu, którym mniej lub bardziej jest objęta w danej kulturze. Zagrożeniem dla dzieła mogą być emocje, które nawarstwiają się wokół zagadnienia przemocy seksualnej. Łatwo można popaść w egzaltację, agresję, histeryczność, bagatelizację, przesadę lub wszelką inną skrajność. Najwidoczniej Marcin Liber tworząc wraz ze studentami AST spektakl Gwałt na Lukrecji uznał, że najlepszym sposobem jest połączenie tego wszystkiego w jeden dynamiczny kolaż.

Muszę przyznać, że nie oczekiwałam tak dużego nawarstwienia dźwięków, jakim reżyser wypełnił swoje przedstawienie i nawet jeśli w spektaklu występowały chwile ciszy lub jakiegoś dźwiękowego zawieszenia, to w mojej pamięci pozostał jedynie natłok skrajnie zestawionych ze sobą odgłosów.

Zaskoczyło mnie szczególnie wykorzystanie muzyki. Oczywiście muzyka jest elementem artystycznym, który odpowiednio dobrany może przenosić góry. Najlepiej pokazuje to współcześnie kinematografia. Dzisiaj niewiele filmów jest w stanie obejść się bez ścieżki dźwiękowej skomponowanej i dobranej z pietyzmem do każdej sceny. Widzowie często nie odnotowują jej obecności, ale kieruje ona (czy wręcz manipuluje) ich emocjami.

U Libera nie dostrzec muzyki jest bardzo trudno; w jednej chwili słyszymy renesansową melodię towarzyszącą ironicznemu streszczeniu poematu Williama Szekspira, w następnej zagłusza ją gwałtowny atak ciężkiego utworu thrash metalowego, aby już za chwilę zamienić się w cichy, smutny śpiew Natalii Hodurek, przygrywającej depresyjną melodię na pianinie. Aktorki wyrzucają z siebie histeryczne You don’t own me, mężczyźni wykrzykują do mikrofonu obniżonymi głosami „a my trwamy, trwamy”, za moment kolejna aktorka zdoła wyśpiewać dwie linijki arii, ktoś inny rozpocznie sentymentalne It’s okay to cry… Ten miks gatunków muzycznych, ich natężenia i sposobu wykonania jest niezwykle szeroki. Trudno przewidzieć, czy za moment wzruszymy się spokojnym dźwiękiem pianina, czy poczujemy się zdenerwowani hukiem heavy metalu wywrzeszczanego do mikrofonu w akompaniamencie szeleszczących pomponów. Te przeskoki ze skrajności w skrajność żądają od pasywnie przyglądającego się widza ciągłej uwagi i nie pozwalają mu na zdystansowanie się – zaangażowanie jest pełne, ponieważ potrzeba refleksu, aby odnaleźć się w nowej sytuacji.

W Gwałcie na Lukrecji Marcina Libera niezwykle szerokie spektrum działania wykazuje również mikrofon. Ma specyficzną zdolność transpozycji przestrzeni, nie tylko w warstwie dźwiękowej, ale i scenicznej. Scenografia się nie zmienia, ale wystarczy, że aktorki usiądą na sofie i odegrają wywiad z Brigitte Bardot z użyciem mikrofonu, a już widz dostaje dźwiękową sugestię innego otoczenia, innej sytuacji. Niezwykłym zabiegiem jest również scena, w której aktorzy pokazują swoje nagrane wcześniej monologi na wyświetlaczach telefonów, ale żeby je usłyszeć, aktorka musi podejść i przystawić mikrofon do głośnika telefonu. Mikrofon ma więc tutaj jakąś uprzywilejowaną funkcję – pozwala dojść do głosu wirtualnym sobowtórom aktorów, podczas gdy ich pierwowzory milczą. Ale to kapryśne medium – słyszymy jedynie parę słów, fragment wybiórczy i chwilowy, całkowicie uzależniony od momentu, w którym mikrofon znajdzie się wystarczająco blisko. Widz może więc liczyć tylko na to, że dźwięk zostanie mu „udostępniony” jeszcze przez sekundę dłużej, aby mógł usłyszeć więcej.

Innym medium pośredniczącym pomiędzy widzem a dźwiękiem były nagrania. Jedno z nich doskonale obalało całą patriarchalną ideę, według której funkcjonowały czasy Szekspira, a których obraz zapisał się w jego tekstach. Końcowy monolog Katarzyny z Poskromienia złośnicy, którym Emma Herdzik z entuzjazmem poucza koleżanki o posłuszeństwie wobec opiekuna-mężczyzny został umiejętnie zderzony z elementem wziętym z zupełnie przeciwnego porządku. Gdzieś „z boku”, wtłoczone w kąt przestrzeni dźwiękowej spektaklu, zostaje odtworzone głosowe nagranie kłótni, w którym słychać jak mężczyzna pastwi się psychicznie nad kobietą. Kolizja nagrania z innej, przykrej rzeczywistości oraz sławnego monologu w jednej chwili rozkłada na części pierwsze i bezlitośnie wyśmiewa „prawdę życiową”, którą zmuszona została wyznawać szekspirowska Katarzyna.

„Żywy” odgłos nie musi być jednak wzmocniony elektronicznie, aby w jednej chwili nastroić całą naszą emocjonalność. W tym wypadku w mojej pamięci doskonale zapisało się mocne kopnięcie w metalowy piekarnik. Kiedy Dawid Chudy i Mikołaj Kubacki rozpoczynają swoją tyradę dominacji stereotypowych samców, wściekłe uderzenie w blachę i metalowy huk jaki się przy tym rozlega wydaje się równie wymowny, co agresywna sekwencja krzyków. Aż do tej chwili wydaje mi się to niezwykłe, ponieważ sam dźwięk uderzenia nie posiada przecież semantyki w takim sensie, w jakim operują nią słowa, a jednak odwołując się do ludzkich instynktów i skojarzeń może wyzwolić tyle samo poczucia niepokoju lub zagrożenia, co samo znaczenie gróźb.

Ta karuzela skrajności obraca się właściwie przez cały spektakl, pokazując imponujący przegląd narracji, w które od stuleci obrastał temat przemocy seksualnej i udowadniając, że skomplikowana natura tego zagadnienia jest niemożliwa do uchwycenia i uporządkowania. To szalone koło w przedstawieniu Marcina Libera napędza pejzaż dźwiękowy przekształcający się nieustannie i to w tak zawrotnym tempie, że widz nie jest wstanie zaczepić się na żadnej narracji ani tym bardziej się z nią utożsamić. Jak mógłby, skoro natychmiast zostaje wrzucony w inną, tak samo angażującą?


Fot. Bartek Cieniawa


Joanna Raba – studentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , ,