O przedstawieniu „Spektakl, który nie powstał”, reż. Iwona Konecka, Agata Kędzia, Julia Niedziejko, pokazanym w Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia we Wrocławiu pisze Kamil Bujny.
Dużo można by o tym przedstawieniu powiedzieć. Dużo, a właściwie można mówić bez końca. „Spektakl, który nie powstał” w reżyserii Iwony Koneckiej, Agaty Kędzi i Julii Niedziejko jest bowiem opowieścią zawieszoną w czasie: pomiędzy tym, co nigdy nawet nie istniało, a tym, co realne i istniejące. Pokaz funkcjonuje w zasadzie wyłącznie w potencjale – jako alternatywa do czegoś, co się nigdy nie wydarzyło. Brzmi to być może zanadto enigmatycznie, jednak rzecz jest jak najbardziej prosta: twórczynie przygotowały przedstawienie, w którym opowiadają o wszystkim tym, czego nie stworzyły (a co mogły stworzyć!) w okresie pandemii. Jest to zatem spektakl o koszcie utraconych możliwości.
Poruszana w prezentacji problematyka, czyli czas twórczej stagnacji, wymuszonej najpierw przez pandemię, potem – rozporządzenia rządu, wydaje się w tym wypadku jednocześnie realna i abstrakcyjna. Realna, gdyż ostatnie dwa lata wszyscy przeżyliśmy w podobny sposób, więc doskonale wiemy, co i z jakich powodów twórczynie pragną powiedzieć. Abstrakcyjna, bo oglądamy pokaz, który w pewnym sensie nie istnieje – to, co zostaje na scenie zaprezentowane, ma nam się wydawać nie tyle czymś konkretnym, co dzieje się na naszych oczach, ile brakiem czegoś; chodzi nie o to, co zaprezentowane, tylko o to, co przez lockdown nie mogło powstać. Refleksja kierowana jest w związku z tym retrospektywnie, choć dość osobliwie: ważne okazuje się tu myślenie nie tylko o tych wszystkich pokazach, które nie doszły do skutku, lecz także o ich możliwym wpływie na rzeczywistość. Zdaniem twórczyń, gdyby nie pandemia, wystawiłyby takie przedstawienia i zagrałyby takie role, które doprowadziłyby być może nawet do tego, że w Polsce zmieniłaby się władza. To oczywiście celowa przesada, swego rodzaju myślenie życzeniowe, jednak wprowadza ono w obszar znaczeń ważny wątek – poczucie straty. Wiara we własne możliwości nie jest bynajmniej wyrazem pychy, tylko przeświadczenia, że teatr nie jest społecznie bez znaczenia. Choć jego funkcja zostaje przez twórczynie obśmiana (za sprawą realizowania na scenie groteskowych quasi-happeningów, którym dopowiada się wyolbrzymione znaczenia), a samo operowanie autotematyzmem podszyte jest ironią (czego przykładem są wyświetlane z rzutnika fragmenty zmyślonych recenzji), jednak spektakl ma oczywistą wymowę: to, co robimy, jest ważne.
Wprawdzie nie sposób ocenić możliwego wpływu niepowstałych prezentacji na polityczną rzeczywistość w Polsce, ale w przedstawieniu wymownie zaprezentowane zostaje brzmienie ich niewykorzystanego potencjału. Jednym z bardziej znanych happeningów z ostatnich kilku lat jest powtarzany w wielu miastach przez aktywistów klimatycznych gest „wieszania się” na szubienicy. W trakcie tego działania stoją oni na topniejącej bryle lodu. W wystawionym we wrocławskiej Piekarni spektaklu ten akt zostaje powtórzony, ale w nieco zmodyfikowanej formule: performerka stoi nie na bryle, lecz pod nią. Choć fragment lodu wydaje się solidnie przymocowany, to nie da się wykluczyć, że może w każdej chwili pęknąć lub przepołowić się – wszak znajduje się on na scenie od momentu pojawienia się na sali publiczności, jakieś trzydzieści minut. Im dłużej wykonawczyni znajduje się pod topniejącą bryłą, tym większe narasta w widzu napięcie, powodowane strachem o bezpieczeństwo artystki. Wydaje się jednak, że gest ten ma nie tyle (choć także!) oddziaływać na odbiorcę w ten sposób, ile przesuwać akcenty z niewykorzystanego potencjału niepowstałych pokazów na realne konsekwencje ich niepowstania. Wprawdzie trudno mówić o tym, co by było, gdyby nie wybuchła pandemia i gdyby teatry nie zostały zamknięte, ale bez problemu można wskazać skutki koronawirusa i lockdownu: zarówno te polityczne czy gospodarcze, jak i kulturalne. Poprzekładane czy nawet odwołane premiery, zła sytuacja finansowa twórców i instytucji kultury – to tylko niektóre z nich. Wisząca nad aktorką bryła lodu nie wisiałaby nad nią, gdyby wszystkie spektakle, o których w inscenizacji mowa, zostałyby przygotowane; nie byłoby bowiem pretekstu do zrobienia tego przedstawienia. W tym sensie bryła lodu staje się realnie istniejącym skutkiem niewykorzystanego potencjału niepowstałych prezentacji.
Wiele w tym pokazie humoru i autodystansu, lecz jego rozrywkowość powinna jawić się wyłącznie jako pozorna. Pod tym, co uchodzi za niezobowiązujące i spontaniczne, kryje się ewidentne rozczarowanie sytuacją pandemiczną i postpandemiczną w Polsce. Choć twórczynie dystansują się od powagi i politycznego zaangażowania, podkreślając na przykład autotematyzm własnej wypowiedzi, negując zadawane przez siebie pytania („Kogo chcemy oszukać, że mamy coś do powiedzenia?”) oraz ironizując wzajemnie na swój temat, to ich przedstawienie osadzone jest w „tu i teraz”, w obecnej sytuacji społeczno-politycznej. W prezentacji, która traktuje przecież o niezaistniałej rzeczywistości, na każdym kroku podkreślane jest jej zakotwiczenie w świecie. W pokazie dowartościowywane są bowiem wszystkie te działania, które wpisane są w procesy naturalne – gotowanie wody, polewanie wrzątkiem lodu czy wreszcie jego samoczynne, powolne topnienie. Jak zauważa Artur Duda w „Teatrze realności”, dzięki tego typu działaniom „na scenę wkracza »prawdziwe« życie”, gdyż „zużycie tych rzeczy [wody, lodu – dod. K.B.] podczas spektaklu nie jest udawane, dzieje się realnie i przynosi realne skutki”. Podobnie ujęty zostaje w „Spektaklu, który nie powstał” czas – ze sceny padają pytania o to, ile minut minęło już od początku przedstawienia. To wszystko przesuwa uwagę odbiorcy z przestrzeni abstrakcyjnego potencjału tych prezentacji, które nie powstały, na to, co jest. A cóż to takiego? Narastająca irytacja twórców, społeczna marginalizacja sztuki, poczucie niewysłuchania oraz przedefiniowywanie roli teatru we współczesnym świecie. O wielu z tych rzeczy ludzie kultury nie mogą nic powiedzieć, bo albo nikt ich nie słucha, albo ktoś ich stale zagłusza – tak jak monolog jednej z postaci, której rozpacz przykryła bardzo głośna dyskotekowa muzyka.
fot. Iza Gawęcka