Recenzje

Kompromis czy kompromitacja?

O Turnieju Wiersza w bydgoskim Klubie Arka pisze Krystian Kajewski.

O wyższości Turnieju Wiersza nad poetyckim slamem

Wieża wznosiła się jak naga, żelazna zjawa do zdumiewających rozmiarów, a w wieży wysokiej mieszkała ruda i długowłosa Roszpunka. Zapamiętałem tę baśń. W dzieciństwie czytała mi ją Mama. Teraz kiedy Mama nie żyje, pojawia się w moich wierszach tak samo jak baśniowe postaci. W tym Roszpunka właśnie.

Starszemu Panu udało się jakimś cudem jeszcze raz ustawić domowników w powitalny szpaler ciągnący się do połowy długości ścian dziedzińca w kolorze kości słoniowej. Chcesz tego, czy nie, i tak zbawimy Cię. Za chwilę przekonamy się, czy w dzisiejszych czasach poezja może jeszcze kogokolwiek zbawiać. Czy skrzydeł naszych, poetów, moc, pozostanie odporna na niepoetycki czas, który niszczy wszystko? Za chwilę rozpocznie się Turniej Wiersza.

Ojciec zaśmiał się. Zawsze uważał, że to moje pisanie nie ma większego sensu. Że nikomu do niczego nie jest potrzebne, i że książki zniszczyły mi życie. Mimo że to Ojciec właśnie nauczył mnie czytać, kiedy miałem trzy lata…

Francuskie i angielskie słowa znów wypełniły dziedziniec. Trzy stulecia francuskiej poezji.

Nie dość, że polska poezja nie istnieje i istnieje tylko poezja kreolska, to nie jesteśmy na Tahiti, ja i Gauguin, jeno w Bydgoszczy, w Klubie Arka, przy ulicy Marii Konopnickiej. Zastanawiam się, czy Maria paliła marychę, patrząc na jej pomnik, na którym otaczają jej dzieci. Przypomina mi się, jak Mama czytała mi książeczkę o Sierotce Marysi i siedmiu krasnoludkach. Przypomina mi się Nasza szkapa, Miłosierdzie gminy i to, że Jaś nie doczekał…

I właśnie wtedy mały Bill się zbudził. Powiedzmy, Bill Burroughs. Pojawiło się we mnie to poetyckie widzenie świata. Trochę turpistyczne, a trochę baśniowe. Zacząłem wierzyć, że jestem poetą. Może najwybitniejszym poetą wszech czasów, we wszechświecie. A może, jak pisał Blaise Cendrars, ciągle bardzo marnym poetą…

Ponadto to nie jest twój dom, dom, który buduję od dymu z komina. Jak to pisał pewien zapomniany poeta. No dobrze. Turniej Wiersza rozpoczyna się z dwudziestominutowym opóźnieniem. Okazuje się, że Pan Stefan Pastuszewski utknął w korku. W końcu pojawia się. Nie ma za to drugiego jurora, Romana Sidorkiewicza. Uczestników jest, z tego co policzyłem, osiemnaścioro. Potem okaże się, że dwie osoby to tylko osoby towarzyszące. Zaczynamy zatem z kopyta. Na początek czyta starsza pani, z rudymi, jak Roszpunka włosami, czyta wiersz o Getsemani. Smutny, ale nastrojowy. Następnie Karolina Zawiślak, zapamiętałem nazwisko, bo i wiersz był dość ciekawy. I znowu smutna tematyka. Wiersz nosi tytuł Hospicjum.

Nieprawda! Wiersz skrzy się wręcz pomysłowością, a jego druga część to zupełna jazda bez trzymanki, wyliczanka a la Greenaway, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć, Czytelniku Paskudniku. Potem znowu czyta starszy pan i znowu wiersz jest smutny, ale znowu całkiem dobry, do przyjęcia. W ogóle poziom potwierdza jakby maksymę, że nie istotna jest ilość, ale jakość. Potem czyta znowu starsza pani. I tak naprzemiennie. Średnia wieku uczestników znamionuje dojrzałość. O czym świadczy fakt, że ja, 47–letni, jestem jednym z młodszych chyba. Na koniec uczestnik, którego zapamiętałem, Jakub Wróbel, ze względu na jego charakterystyczną wadę wymowy, i dość zabawny sposób bycia. Pan Pastuszewski wygłosił parę okolicznościowych słów i poszedł na zaplecze, aby przemyśleć werdykt. Wrócił po chwili i ogłosił zwycięzcę. Okazało się, ku mojemu zdumieniu, że laur przypadł właśnie mnie.

Zawsze schwytają sprawcę. Mają mnie na tacy. Pomyślałem, ale oczywiście w głębi ducha poczułem się szczęśliwy. Mój wiersz, SUSAN OPOWIADA O PRZYJACIÓŁCE, zostanie opublikowany w najnowszym numerze Akantu. Pozostali poeci otrzymali wyróżnienia. Następny Turniej za kwartał. Szkoda, że tak rzadko i że ludzi jak na lekarstwo. Turnieje wiersza nie cieszą się taką popularnością jak zjawisko slamów, co mnie akurat martwi, bo fachową ocenę specjalistycznego jury zastąpiło gromadne klakierstwo. Poza tym utwory uczestników slam poetry ex definitione są pozbawione poetyckiego smaku. Wiem, co piszę, bo zdarzało mi się uczestniczyć w kilku slamach i zawsze byłem zawiedziony poziomem prezentowanego tam materiału. Na Barce Lemara dominuje nastawienie ludyczne, a w bydgoskim Mózgu oczywista neokonserwatywna klatka pojęć. Czytaj; im bardziej na lewo, tym lepiej…

Slam

Dość już tego, tej tandety, tej nijakości. Z takim rozgoryczeniem wychodzę za każdym razem ze wspomnianych slamerskich przedsięwzięć, gdzie na dobre zagnieździły się grafomańskie kliki. Po pierwsze te same osoby przychodzą. Ci sami ludzie głosują na swoich znajomych i mamy rozrastające się towarzystwo wzajemnej adoracji. Przy okazji jest to towarzystwo ignorancji. W wywiadzie, którego udzielił mi niedawno znany bydgoski poeta, Ryszard Częstochowski, przez chwilę mamy niezły ubaw z organizatorki slamów w Mózgu, która nie spotkała się ponoć z pojęciami takimi jak turpizm czy gongoryzm. I ponoć nie odróżnia Ashberego od Apollinera, bo o nich obu nigdy nie słyszała…

Ach, ale co tam Apollinaire. Domorośli autorzy nie czytają w ogóle, żeby, jak mówią, nie sugerować się. Wielokrotnie popełniają zatem dwa błędy: odkrywania Ameryki na nowo i wyważania otwartych dawno drzwi. Nie znają tradycji poezji amerykańskiej czy angielskiej, nie wspominając o tym, że i naszej nie znają. Pewna poetka powiedziała mi ostatnio w wywiadzie, że nikt już na przykład z młodych nie czyta dziś choćby takiej Szymborskiej. Czemu? – pytam z głupia frant. Ano temu, że miała ponoć nieciekawy charakter. W ten sposób, instagramową pocztą, rozlewa się ignorancja, która nakazuje nie czytać. No bo i właściwie po co czytać, jak można pisać, prawda?

Obawiam się, że to, co powiem, może spowodować wstrząs… Ale powiem to. Najnowsza poezja ma ogromny problem sama ze sobą. Zbudowała sobie zardzewiałą klatkę, w której zamknięci pseudo poeci siedzą, pisząc swoje internetowe madrygały, sobie a muzom. Wspomniana Szymborska w jednym ze swoich wierszy pytała retorycznie, kto jeszcze dziś czyta poezję. Otóż okazuje się, że dziś poezji nikt już prawie nie czyta. Slamerzy przede wszystkim, do czego sami się bez bicia przyznają, nie tworzą z poezji. Z definicji slam miałby przecież być raczej mową uliczną, i taką niestety pozostaje, a poziom tych tekstów przypomina mi niekiedy nieśmieszny kabaret. Zatrważający jest nie tylko poziom ignorancji piszących, ale przede wszystkim ich niechęć do zgłębiania jakiejkolwiek wiedzy. A bez tego ani rusz. Nie można opisać świata mową małp.

Ale ja mogę! Widząc całą niemoc dzisiejszej poezji, czy też raczej poezyjki, mogę na jej tle ukazać swoją poetycką siłę, prawda> Nie od dziś wiemy zresztą, że poezja jest zadaniem indywidualnym, nie grupowym. I stąd mój instynktowny wstręt do wszelkich grup dyspanseryjnych. Do tego owczego stada, w którym słychać pobekiwanie. Do tej idiotycznej nowomowy, która nakazuje mówić młodym wspólnym językiem, który przypomina oplatający ciała niewolników łańcuch. Żyjemy w czasach wyjątkowo niepoetyckich, to prawda. Ale to właśnie czas ciemności staje się zwykle asumptem do przebijania się poprzez te ciemności ładunków światła. Wierzę, że taki ładunek światła posiada moje poetyckie posłannictwo. I dlatego piszę.

Obawiam się, że to jednak orka na ugorze. Wiem także, ze wiersze należy pisać rzadko i z rozmysłem. Jak twierdził Miłosz, który mimo to codziennie rano, jeszcze przed śniadaniem pisał wiersz. Pisanie wierszy uważam jednak za zajęcie dość niebezpieczne. Ten sam Miłosz wspomina o pojęciu Formy Bardziej Pojemnej, która usuwa to fałszywe rozgraniczenie między poezją a prozą. Moje wiersze są często podobne do prozy, a z kolei moja proza jest zwykle dość poetycka. Dlatego nie uprawiam już dwóch odrębnych działek z poezją i prozą i proponuję raczej Państwu przygodę Wielkiego Połączenia, gdzie obie te tendencje łączą się w jedną formę, Formę Bardziej Pojemną. Formę bardziej przez to także treściwą.

Razem się wychowywaliśmy… Czytając Johna Ashberiego. Czytając Guillaume’a Apollinera. Czytając Cendrarsa czy Cortazara. Mówię tu o mojej generacji, rocznikach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ale nasze drogi się rozeszły. Większość z was, moi drodzy, nadal pozostaje w getcie tak zwanej poezji, która zatraciła już jakikolwiek związek z rzeczywistością i nie opisuje niczego poza waszym stęchłym środowiskiem. Poeci piszący dla innych poetów, czy może dla nagród i uznania środowiska. Dla mnie to za mało. Możecie się ze mnie śmiać, ale chcę czegoś więcej. Chcę czegoś świętego. Nadal wierzę, że powinniśmy przerabiać zjadaczy chleba w anioły. Mogą to być anioły śmierci. Śmierci fałszywego tonu w poezji. Na początek.

Z góry dziękuję za współpracę. Sam przeciw wszystkim. To moja wyniosła postawa sprawia, że mnie nienawidzicie coraz bardziej, z chwili na chwilę, z wieczności na wieczność. Poeta ma stać się znienawidzonym przez wszystkich. Co pamiętacie jeszcze z Rimbaud? Może to, że powinien zapuszczać na twarzy brodawki. Młodszym trzeba tłumaczyć, że to metafora. W ogóle to najmłodsze pokolenie to takie dzieci we mgle, z tym, że dzieci zupełnie kalekie, bo pozbawione wyobraźni. A w poezji wyobraźnia jest podstawowym narzędziem. Poeta powinien także umiejętnie wkładać kij w mrowisko. Iść pod prąd. I tego właśnie nie potraficie. Płynąc z prądem, jak to w wierszu Herberta było, pamiętacie?

To pani mi się podoba. Pani w kapeluszu na bakier. Chapeux – bas! Pani, która ma odwagę prowadzić na smyczy lamparta. Jak Nerval pancernika. Pani, która jest Poezją. I która daje mi poczucie, że to ja Ją prowadzę w tym tańcu. Bo przecież nie wiem, jak jest naprawdę. Czy nawiedzają mnie dajmoniony. Poetyckie natchnienie? Bóg Ojciec i Matka Boska z Gwadelupy? Czy jestem tylko pasem transmisyjnym? Taśmą samoprzylepną? Trąbką, która powstała z miedzi? Wiem, że nic nie wiem. Wiem, że ogarniają mnie w tej podróży wątpliwości. Zwłaszcza po nagłej śmierci Matki, która podkopała we mnie tyle, wydawało się, trwałych fundamentów. Teraz wiem, że nic nie wiem, bardziej niż kiedykolwiek. Ale chcę tą drogą iść, z nadzieją .

I niechaj kruk spogląda łaskawym okiem także na matkę i w końcu obdarzy ją szczęściem. Wiecznym. Kruk krukowi oka nie wykole, prawda, Edgarze Alanie Poe? Porwij mnie zatem w przepaść!

Nie – nie w przepaść. W Otchłań. Tam przecież kwitnie prawdziwa poezja. Wewnątrz krateru. W oku cyklonu. A przede wszystkim z dala od ludzkich zbiorowisk. Czyż człowiek zanadto nam w ostatnich czasach przypadkiem nie zmałpiał, tak swoją drogą? Wytworzyliśmy sobie zbyt łatwe narzędzia do samozagłady. Rozleniwiliśmy się na tyle, że nasze dzieci wolą ekran smartfona z otępiającym tik tokiem. Wczoraj w wywiadzie wspominał o tym Twardoch. Nikomu nie chce się czytać. Wolimy skaczące obrazki. Sikające pieski. Srające kotki. Małpę wpierdzielająca banana. Chcecie banana? Chcecie banana? Chcecie banana? NANANANANANANANANANANANANANANANNANANANANNANANANANNANANANNANANANANNANANANANNANANANANANANNANANANNANANANANNANANNANANANNANANANANNANANANNANANANNANANNANANANNANANANANNANANANNANANANNANANANNANANNANANANNANANANANNAANNANNANANANNANANANNANANANANNANANANNANANANNANANNANANANN

na zdjęciu: autor tekstu

Komentarze
Udostepnij
Tags: