O spektaklu „Peter Grimes” Benjamina Brittena w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie, koprodukcja z The Israeli Opera w Tel Awiwie, pisze Tomasz Flasiński.
Przyznaję bez bicia: mimo uwielbienia dla Brittena wahałem się, czy iść na ten spektakl. Bałem się chyba, że doznania wzrokowe i słuchowe mogą mi zepsuć dotychczasowe, wspaniałe wspomnienia związane z „Peterem Grimesem”, w tym dotyczące pierwszej inscenizacji tej opery, jaką wiedziałem – w Londynie w 2014 roku, gdzie reżyserem był genialny David Alden (Polakom znany z „Katii Kabanowej” w TW-ON), a Grimesem Michael Spyres, dziś najbardziej rozchwytywany na świecie tenor brittenowski i berliozowski.
W Warszawie reżyserem był Mariusz Treliński – którego inscenizacje bywają, co tu kryć, lepsze i gorsze – w roli zaś tytułowej wystąpić miał Peter Wedd, którego pamiętałem z tej samej Opery Narodowej jako dość mdłego Lohengrina o zdecydowanie zbyt słabym na tę rolę głosie (co prawda, było to w 2010 roku). W końcu jednak poszedłem. I czekał mnie bezwzględny zachwyt.
W wywiadzie przed premierą Treliński mówił, że w innych operach czuje potrzebę, by robić je niezgodnie z librettem, bo albo za dużo tam sentymentalizmu, albo pewne elementy są passé – w „Grimesie” jednak wszystko jest tak jak trzeba. Ja wyniosłem stąd refleksję, że dyrektor artystyczny TW-ON powinien się ograniczyć do dzieł, które czuje. Do Brittena dodał od siebie tyle, by była to inscenizacja osobna, wyostrzył napastliwość szczujących na odludka Grimesa mieszkańców Borough, powiązał ich złość z szukaniem kozła ofiarnego – ale (prawie) nic nie próbował zmieniać.
Inna sprawa, że ton tej inscenizacji nadają przede wszystkim scenograf Boris Kudlička i autor projekcji Bartek Macias – muszę to powiedzieć mimo pełnej świadomości, że obaj tworzyli w dużej mierze na podstawie koncepcji reżysera. Upiorna czarna łódź Grimesa „pływająca” po głównej części sceny, wymowna prostota pomostów, na których rozgrywa się większość akcji, cudowne projekcje fal, spośród których wyłania się na kilka możliwych sposobów twarz Williama, zmarłego ucznia Grimesa – od oślepiająco białego trupka po dziecię na niebiosach, którego rysy nagle zmieniają się w witraż kościoła – wyobraźnia sceniczna Trelińskiego i jego współpracowników od wielu już lat nie dała efektu tak wspaniałego. Bardzo mądrze rozwiązano też kwestię komentującego akcję chóru, wprowadzając go na scenę jako grupę parafian ćwiczących (świeckie, co prawda) pieśni w kościele; podkreśla to opozycję Grimesa, wadzącego się z Bogiem samotnie, i społeczności niby pobożnej oraz dbałej o ludzi, a jednak bezdusznej.
Reżyser wyraźnie też zaczął sobie radzić ze swoją stałą zmorą – prowadzeniem śpiewaków. Tu udało mu się tak ich ustawić, że wszyscy byli dobrze słyszalni, a dodatkowo wyposażył każdego w indywidualne cechy, dzięki czemu kilkanaście głównych postaci można było bez trudu odróżnić (w poprzednich inscenizacjach Trelińskiego bywały z tym kłopoty). Jak rzadko, nie ironizuję, choć w gorszym nastroju powiedziałbym może, że lepiej późno niż wcale. Ale ja zwyczajnie cieszę się z rozwoju artysty, z tego, że znajomość teatralnego rzemiosła zaczęła wreszcie nadążać za wizualną wyobraźnią.
Osobną kategorią są sceny, w których mieszkańców Borough ogarnia amok; ucharakteryzowani na członków Ku-Klux-Klanu, z płonącymi czerwonym światłem na fioletowym tle pochodniami włącznie, pozostawiają wrażenie niezatarte. Akt później ci sami ludzie będą (w halucynacjach Grimesa) krajać jego ciało i spożywać kawały mięsa, w groteskowym obrzędzie rytualnej ofiary. Teatralna jazda po bandzie? Niekoniecznie z takiego powodu, jak mogłoby się wydawać. Całkowicie mieści się to w możliwych interpretacjach myśli Brittena, który istotnie ukazał w bardzo złym świetle społeczność Borough, choć mam pewne wątpliwości, czy Treliński jej nie przeczernił. Motywacje mieszkańców, którzy zaalarmowani podejrzanymi zajściami u nielubianego sąsiada skrzykują się i postanawiają go sprawdzić, bardzo przypominają mi społeczność ich kuzynów z krainy czarnej komedii – mieszkańców Agregatowej z „Tobie się uda” Mileny Wójtowicz (pani Sedley, na przykład, to istny pan Machajko w spódnicy). Mają swoje uprzedzenia i dziwactwa, nie reagują zbyt dobrze na outsiderów, ale trudno powiedzieć jednoznacznie, że są źli – zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy, gdy zarzuty o maltretowanie dzieci u żyjącego samotnie brutala nie brzmią jak coś, co lepiej zostawić swojemu biegowi. Nawiasem mówiąc, nie rozumiem, dlaczego reżyser postanowił dodatkowo wybielić samego Grimesa – który, owszem, brutalnie rzuca swym podopiecznym przez całą chatę, ale inaczej niż w libretcie Ellen nie tyka.
Skądinąd znacznie ostrzej wypowiedzieli się o tym już inni recenzenci. Tak Sylwia Krasnodębska z „Gazety Polskiej Codziennie”, jak i Anna Dębowska z „Wyborczej”, spytały reżysera krótko: jak można mówić o nagonce na kozła ofiarnego, skoro prawdziwymi ofiarami są w tym wszystkim dzieci, a Grimes to jawny przemocowiec? Moim zdaniem, trochę to przesadzone: w tej epoce rzadkie było traktowanie malców inaczej. W poemacie George’a Crabbe’a, na którym oparto libretto (zupełnie jednak inaczej traktując postać tytułowego bohatera) Grimes zagładza swego praktykanta niemal na śmierć, a sąsiedzi tylko delikatnie mu perswadują, że gdyby chłopak dostawał chleb, „pracowałby trzy razy lepiej”. Przy tym Dębowska posunęła się do jawnego kłamstwa: według niej Balstrode w III akcie namawia Grimesa do zatopienia łodzi na morzu „zorientowawszy się, że rybak staje się niebezpieczny dla otoczenia”. Balstrode jednak w oczywisty sposób chce oszczędzić przyjacielowi linczu, przed którym nie ma innej niż samobójstwo ucieczki. Oto jak dalece deformuje się treść dawnych dzieł, gdy je mechanicznie przykładać do współczesnych kategorii.
Wracając do kwestii inscenizacji: gdyby szło tylko o spór na temat interpretacji postaci Grimesa i jego sąsiadów, nadal dałbym Trelińskiemu szóstkę z plusem. Niestety, po genialnych dwóch aktach zabrakło mu wyraźnie pary na trzeci. Z braku pomysłu na scenę nie zawsze przyzwoitych rozmów w „Dziku”, zrobił je na autopilocie – po raz któryś z rzędu ratując się anturażem współczesnych klubów, dziwnie nieprzystającym do łowienia ryb łodzią wiosłową i brania praktykantów z sierocińców. Co gorsza, pod koniec opery wyciął z niej z niejasnych względów spore kawałki, w tym jeden z najbardziej poruszających fragmentów całego „Grimesa” – ostatnie słowa Balstrode’a. Poszatkowane, pośpieszne z racji skrótów zakończenie nie porywa, w każdym razie scenicznie. Czyżby reżyser bał się, że widzowie nie wysiedzą, jeśli przedłuży przedstawienie ponad trzy godziny dwadzieścia?
Wysiedzieliby. Jeśli pod względem teatralnym było świetnie, to pod muzycznym – wręcz genialnie. Michał Klauza prowadził już na tej scenie brittenowskiego „Billy’ego Budda”; jeśli w tamtym spektaklu było „tylko” bardzo solidnie, ten jestem gotów uznać za dowód, że mamy wreszcie godnego następcę Jacka Kaspszyka. Dyrygentowi udało się utrzymać napięcie od pierwszej do ostatniej sekundy, oddając w pełni sprawiedliwość trudnej materii dzieła, gdzie „morskie” motywy pojawiają się z nagła jak krzyk mewy natychmiast zdominowując narrację, chóralne pieśni zmieniają rytm z każdą linijką, a znaczna część opery to złożone niczym w „Falstaffie” ansamble. Ciekawe, że w ostatnich latach orkiestra TW-ON wyraźnie lepiej radzi sobie z wielkim repertuarem dwudziestowiecznym niż włoską klasyką, uważaną powszechnie za łatwiejszą.
Peter Wedd od tamtego nieszczęsnego „Lohengrina” rozwinął się fenomenalnie i aż trudno uwierzyć, że w partii Grimesa debiutuje. Jest w niej bliski ideału, wyśmienicie oddając zarówno brutalność swego bohatera, jak i jego marzycielstwo – zdecydowanie bliżej mu do ujęcia Petera Pearsa niż Jona Vickersa (Spyres na tej skali sytuuje się gdzieś pośrodku). Aktorsko, zgodnie z reżyserską koncepcją, to Grimes wycofany, poza momentami, gdy zostaje sam z pomocnikiem – tam miota się między brutalnością a opiekuńczością, jedno i drugie zagrane nader przekonująco.
Wedd być może nie wypadłby aż tak wspaniale bez Cornelii Beskow u boku; to Ellen genialna, a przy tym fenomenalnie dobrana do partnera. Często – za często – wykonawczynie tej roli to „ciepłe kluski”; stonowany temperament i bezbarwne wcielenie kobiecej pokory. Ta Ellen z pokorą nie ma wiele wspólnego, jest opiekuńcza, ale i silna, z charakterem (podkreślanym burzą rudych włosów), a głos ma większy i ostrzejszy niż Wedd. Widać, że postać kreowana przez Beskow naprawdę w Grimesa wierzy, a jednocześnie dominuje nad nim, bo panuje nad swymi równie potężnymi emocjami; niechęć Grimesa do słuchania jej rad to odruch buntu, pragnienie zrobienia wszystkiego po swojemu. I może dlatego, inaczej niż w libretcie, Wedd nie podnosi na Beskow ręki, po prostu przed nią ucieka zabierając pomocnika. Tych ról nie rozdano stereotypowo. Przed takim ujęciem można tylko z szacunkiem skłonić głowę.
Podobnie jak przed resztą obsady. Wymieniłbym tu wspaniale fertyczną Ciotkę (Wanda Franek), fenomenalną aktorsko panią Sedley (Jadwiga Postrożna) i coraz bardziej rozkręcającego się wokalnie Szymona Komasę jako Neda Keene’a (zupełnie nie odczułem, by jego głos był za mały na tę scenę, jak twierdzi Dorota Szwarcman). Ogólny jednak poziom jawił się nie tylko jako wysoki, ale – co jeszcze ważniejsze! – wyrównany. W tej obsadzie nie było słabych ogniw, a tylko mocne i mocniejsze, łącznie z dziecięcym aktorem Oskarem Grzegorzewskim (John), który świetnie zagrał zahukaną ofiarę przemocy.
Prawdziwe objawienie stanowił jak dla mnie Lukas Jakobski (Hobson), pracujący głównie na Wyspach Brytyjskich absolwent poznańskiej AM, a przede wszystkim talent, jakiego w kategorii młodych basów nie słyszano tu chyba od czasów Rafała Siwka. Uważam za zupełnie możliwe, że jeśli Jakobski będzie mądrze pracował nad swoim instrumentem, za pięć lat doczekamy się w nim świetnego Griemina, za dziesięć Króla Marka, a za dwadzieścia będzie tam, gdzie Siwek dzisiaj. Zapamiętajmy to nazwisko.
Znakomita inscenizacja, najwyższy w TW-ON od lat poziom muzyczny – czy jest w tej beczce miodu jakaś łyżka dziegciu? Jest, nawet kubek: chodzi o przekład Jacka Poniedziałka. Ponieważ na tablicy świetlnej obok wersji polskiej pojawia się również oryginał, jeszcze łatwiej zauważyć błędy – czasem takie, jak gdyby nikt znający angielski tego po drodze nie czytał. Gdy Grimes w I akcie marzy o spokoju między piersiami Ellen, tłumacz z sobie znanych powodów piersi skreśla i wkłada mu w usta „Portem mi będzie każda noc / po której znów przychodzi dzień”. W wersji polskiej Boles krytykuje praktykę oddawania ludziom sierot na pomocników w ciężkiej pracy, na co Balstrode wypomina mu, że sam „bez krępacji” zabiera bękartów na połowy. W oryginale o niczym takim nie ma mowy, Balstrode po prostu stwierdza, że nieślubnym dzieciom przystoi los terminatorów, bo na lepszy i tak nie mogą liczyć („Something of the sort befits / Brats conceived outside the sheets”). „Quack” – czyli „konował”, „szarlatan” – tu zmienia się w neutralnego „medyka”; fałsz jest podwójny, bo Ned Keene to przecież nie lekarz, lecz aptekarz. „That was done recently” przybrało postać „To się stało przed chwilą” – a chodzi o rozdarcie wyraźnie pochodzące z ostatnich dni. Z kolei czasownik „moan” przełożono na „wyć”. Niech no Jacek Poniedziałek sam spróbuje powyć będąc kilkulatkiem, który od doby nie miał wody w ustach i kona z pragnienia!
fot. Krzysztof Bieliński