Recenzje

Krawat z jeżem cenniejszy niż złoto

„Cravate Club” Fabrice Rogera-Lacana w reżyserii Wojciecha Malajkata w Teatrze Polonia w Warszawie – pisze Anna Czajkowska.

Francuska sztuka „Cravate Club”, autorstwa Fabrice’a Rogera-Lacana, opowiadająca o dwóch bliskich przyjaciołach oraz wspólnikach, niekoniecznie i nie wszystkim zda się komedią. Wojciech Malajkat z pewnością dostrzega potencjał w jednoaktówce debiutującego dwadzieścia lat temu dramaturga i scenarzysty, skoro znów mierzy się z jego tekstem, tym razem jak reżyser (i aktor). Siedemnaście lat temu, na warszawskiej Scenie Prezentacje zagrał czterdziestoletniego Bernarda i tym razem ponownie kreuje postać architekta – dojrzałego człowieka sukcesu, szczęśliwego męża i ojca rodziny (czy aby na pewno zadowolonego z życia okaże się w toku akcji). „Cravate Club” to gorzka, z niewielką nutą słodyczy opowieść o bliskości i jej granicach, zazdrości i egoizmie w relacjach, a przede wszystkim o kryzysie wieku średniego, z którym wiąże się uczucie pustki, przygnębienie oraz inne stany emocjonalne, a nierzadko też bardzo destrukcyjne działania.

Bernard kończy pięćdziesiąt lat. Z tej okazji jego żona wyprawia kameralne przyjęcie. Adrien, najbliższy przyjaciel i wspólnik w interesach, choć serdecznie zapraszany oświadcza, że nie przyjdzie i nie wypije z Bernardem toastu. A święto jest podwójne – urodziny i wygrana w bardzo ważnym konkursie architektonicznym. Dlaczego Adrien tak intensywnie się wykręca, ukrywając szczegóły przed najbliższym przyjacielem? Dlaczego nigdy nie powiedział Bernardowi, że już dawno stał się jednym z „jeży” i co miesiąc udaje się na spotkanie tajemniczego Klubu? I właśnie w dzień urodzin przyjaciela wybiera się tam ponownie.

„Cravate Club” nie jest zabawną komedią, choć humorystycznych dialogów i sytuacji w niej nie brakuje. Raczej tragikomedią (z naciskiem na „tragi”). Spektakl ogląda się dobrze, wciągająca akcja wartko się toczy, a napięcie faluje i ostatecznie – w zaskakującym punkcie kulminacyjnym – wzrasta do niebotycznych rozmiarów. I właśnie o tę kulminację chodzi oraz o zakończenie, które pojawia się trochę znikąd. Brakuje wystarczająco mocnego uzasadnienia takiego zwrotu i biegu wydarzeń  – w osobowościach bohaterów, ich wzajemnym stosunku. Przyznaję – spektakl w wykonaniu Wojciecha Malajkata i Marcina Stępniaka to znakomicie zagrany koncert na dwóch aktorów. Z konieczną werwą, na wysokich obrotach i autentyzmem w słowie. Całość, która dotyczy tematów wykluczenia, zazdrości i przyjaźni oraz kryzysu wieku średnio może wydawać się wiarygodna (choć dla mnie nie do końca) tylko dzięki doborowym kreacjom aktorskim. Różnica wieku między bohaterami jest o dziesięć lat większa niż w oryginale (celowy i chyba słuszny zabieg reżysera). Przyglądam się pierwszemu z nich – czego brakuje Bernardowi, facetowi spełnionemu zawodowo, z cudowną, kochającą, gotową na kompromisy (w granicach rozsądku, by utrzymać trwałość małżeństwa) żoną i wyczekującą powrotu tatusia córeczką? Małego, uroczego domku? Może go bez problemu zbudować! Przyjaciół? Też ich ma. Pewnie jednego – eliksiru młodości, sprawności, niezależności i wolności jaką daje wiek młodzieńczy i związany z nim brak zobowiązań. Oczywiście przeżyte lata wcale nie muszą świadczyć o dojrzałości psychicznej. Dokładnie tak się dzieje w przypadku bohaterów „Cravate Club”. Na początku Bernard – dowiedziawszy się, że Adrien nie może przyjść na jego przyjęcie urodzinowe – jest smutny, czuje się zraniony. Malajkat doskonale wyraża emocje bohatera: przygnębienie, niechęć, drażliwość i niepohamowaną złość. Pomaga widzom zrozumieć odczucia nadwrażliwego pięćdziesięciolatka-jubilata, który chce świętować z najbliższym przyjacielem u boku i nie radzi sobie z odmową. A potem pomału odsłania prawdziwe oblicze bohatera, w tym mroczne zakamarki jego umysłu. Z początku delikatny, nawet nieśmiały, zmienia się na oczach widza. Aktor (i reżyser) pokazuje jak kryzys wieku średniego, pustka życiowa, świadomość przemijania, chęć zatrzymania czasu, porzucenia tego, co jest i powrotu do szaleństw młodości wpływa na Bernarda, kieruje jego zachowaniem. Czy przynależność do jakiegoś klubu może mu przywrócić to, co minęło bezpowrotnie? Naiwna nadzieja i zgubna frustracja. Według mnie owa frustracja nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem gwałtownych reakcji ( nie zdradzam jakich) granego przez Malajkata mężczyzny. Jest jeszcze kwestia zaborczości charakteru, egoizmu i nieumiejętności rezygnacji z pożądanych rzeczy. A Bernard chce tego, co mają inni, za wszelką cenę, jak dziecko. Adrien Marcina Stępniaka jest zapewne dwadzieścia lat młodszy od wspólnika – ale to tylko metryka. Stopień dojrzałości i portrety psychologiczne nakreślone przez autora pokazują odwrotną relację. Stępniak gra znakomicie – jest równym partnerem dla Wojciecha Malajkata. Uważny, wyczulony na słowa, gesty, staje się bardzo wiarygodny. To zasługa jego wizualnej ekspresji i wypracowanego cieniowania aktorskiego. Bez odrobiny przesady, a jednak z mocą, dynamiką i energią w słowach oraz ruchach buduje postać młodego Adriena. W miarę rozwoju akcji mężczyźni licytują się, próbując udowodnić, że w imię przyjaźni, lojalności ponad wszelkimi granicami, są gotowi na… . No właśnie na co? Komediowa gra, humorystyczne dialogi (zwłaszcza w przypadku Bernarda) i śmiech na widowni nie przystają do rozmiaru problemów, z którymi protagoniści nagle muszą się zmierzyć. Błąd scenariusza czy reżyserii? A może jedno i drugie?

Mimo wszystko warto spojrzeć w głąb tej pokrętnej relacji, męskiej przyjaźni pełnej zazdrości, braku poszanowania odrębności drugiej osoby. Spróbować zrozumieć zmagania z frustracją, jaką niesie upływ czasu i wiek. I podziwiać doborowe aktorstwo – podstawę solidnego teatru.


fot. Katarzyna Kural-Sadowska

Komentarze
Udostepnij
Tags: , ,