Graham Masterton: Infekcja. Albatros, Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.
Z jednej strony trzeba pamiętać o konwencji horroru, z drugiej – o tym, że Graham Masterton kieruje się do masowej publiczności i nie potrzebuje uzasadniać kolejnych pomysłów. Operuje dość prostymi chwytami, które nie znajdują pokrycia w pozaliterackiej rzeczywistości – tę autor przerabia i w efekcie uzyskuje mocno naiwną historię, która przekona ewentualnych fanów gatunku (chyba). Rzecz w tym, że Masterton operuje prymitywnymi, podstawowymi lękami – do wynaturzeń zdrowotnych dodaje skojarzenia religijne. Pojawiają się tu zakonnice, które najwyraźniej pochodzą z kompletnie innego świata niż niby normalni bohaterowie – potrafią rozpłynąć się w powietrzu i drażniąco działają na zmysły. Jednak duchy i zgony to najmniejszy problem dla postaci – poważnym okazuje się tytułowa infekcja. Ludzie masowo tracą życie – i to w okolicznościach budzących przerażenie.
Od początku tomu autor wykorzystuje i społeczne lęki, i krwawe, naturalistyczne sceny. Kolejne postacie wkraczają do powieści tylko po to, żeby zacząć wymiotować krwią, dostać wysokiej gorączki, wić się w boleściach – i po odstawieniu tego rytuału umrzeć w strasznych męczarniach. Ten scenariusz kilka razy się powtarza, żeby czytelnicy nie mieli wątpliwości, że mają do czynienia z niewyjaśnioną epidemią. Żeby było bardziej dramatycznie, wydarzenia dotykają bezpośrednio najbliższego grona bohaterów, zagrożenie staje się więc coraz bardziej poważne (co nie znaczy, że wiarygodne, od tego odchodzi się w pierwszych słowach książki, jeszcze w niby realistycznej warstwie). Przejście w horror następuje w momencie pozornego ożywania nieboszczyków – i próśb o ratunek. Jeśli nawet dotąd ktoś miał poczucie trafności doboru środków narracyjnych, w tym momencie może stracić to przekonanie: nie ma żadnego racjonalnego wytłumaczenia dla takiego wstrząsu – a powinno istnieć choćby uzasadnienie zakorzenione w fabule. Tego brakuje – niezależnie od wybranego kierunku akcji. Masterton odbiorcom proponuje tylko proste granie na emocjach.
Widać w „Infekcji” prostotę narracyjną, która podsycana jest jeszcze przez to, że autor próbuje imitować sceny realistyczne. Buduje całą masę dialogów: w rozmowach upycha oczywiście informacje, których nie może sprzedać gdzie indziej, jednak pobrzmiewa to dosyć infantylnie. W zasadzie to komplikowanie narracji nie jest nikomu potrzebne: masowi czytelnicy skupią się na fabule i na zagadkach, jakie autor mnoży. Nikt nie sięgnie po „Infekcję”, żeby zachwycać się stylistyką czy literackością – tu ważna jest użytkowa warstwa tekstu, pomysł na rozwój akcji (w mniejszym stopniu niż charaktery, autor podpiera się kalkami, używa gotowych schematów postępowania, reakcje postaci nie będą zatem dziwić), nie ma też co liczyć na rozwój psychologiczny postaci: z nabieranym przez nie doświadczeniem zmieniać się może jedynie tempo opowieści. „Infekcja” ma zaspokajać niewybredne gusta, to powieść do prześledzenia w wolnej chwili i raczej wyłącznie dla koneserów gatunku wywodzących się z masowej publiczności. Innymi słowy – trzeba lubić horrory i przymykać oko na proste lub upraszczające całość zabiegi okołonarracyjne. Graham Masterton wie, jakimi sztuczkami przyciągać odbiorców, wykorzystuje sprawdzone chwyty, ale nie próbuje przy tym warsztatowych czarów. Nie maskuje własnych intencji, a czasami by się to przydało. Docelowe grono odbiorców nie będzie tą powieścią zawiedzione – żeby cieszyć się lekturą, trzeba lekkiego, niewymagającego podejścia. W przeciwnym razie kłuć w oczy będą kierunkowe wysiłki twórcy, żeby manipulować odbiorcami.
„Infekcja” jest powieścią masową już na poziomie realizacji. Nie może zaskoczyć pomysłami ani rozwiązaniami, a strach czy groza osłabiane są przez brak prawdopodobieństwa w samej koncepcji lekturowego świata.