“Jak ocalić świat na małej scenie?” Pawła Łysaka i Pawła Sztarbowskiego na podstawie słowa mówionego Anny Ilczuk, Mamadu Góo Bâ, Artema Manuilova i Pawła Łysaka w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie – pisze Karol Mroziński.
Jak uratować świat i czy scena jest do tego potrzebna? Na to i inne pytania, powracające jak bumerang, stara się odpowiedzieć wielu. Dziennikarze, celebryci, artyści pochłonięci nową falą ekofilozofii próbują zwrócić uwagę zwykłych ludzi na otaczającą nas przyrodę. Areta Szpura to jedna z takich działaczek. Współzałożycielka marki “Local Heroes” niczym dziecko kwiat po powrocie z Indii zmieniła swoje nastawienie. Owocem tej przemiany jest wydany niedawno poradnik zawierający w tytule to pytanie.
Zaprzątało ono głowę również Pawła Łysaka, dyrektora Teatru Powszechnego w Warszawie, dając podwaliny pod nowy spektakl. Sam wątek ratowania rafy koralowej szybko okazał się niewystarczający, dlatego by podtrzymać ziarno głównego założenia, zaczęto dodawać nowe elementy.
Nierozerwalnym elementem, od sześciu lat kojarzonym z Teatrem im. Zygmunta Hübnera, są czarno-białe plakaty, minimalistyczne w formie, kryjące maksimum treści – i tym razem nie jest inaczej. Biały kłos na środku raz zdaje się być przykryty plastikiem, a raz oświetlony promieniami lampy grzewczej. Czy ukrycie chińskiego przysłowia było zamierzone? Sztuczne światło pomaga czy prowadzi do obumarcia, kubeczek chroni czy odgradza od świata? Jak powiadają mieszkańcy Państwa Środka: Kto się ugina, ten się nie łamie. Sentencja ta zdaje się idealnie ilustrować wątki głównych bohaterów. Głód na świecie, przemysł niszczący naturalny porządek, bezduszna polityka, wszystko nabiera wyraźniejszych kształtów i ludzkiej twarzy, kiedy Syn profesora, Syn marynarza i Syn górnika zapraszają widownię w głąb historii opowiedzianej twarzą w twarz. Takie opowieści najlepiej przedstawia się za pomocą schematów walki dobra ze złem, a najlepszym z nich jest baśń.
Każdy z aktorów gra tę samą postać. Doświadczenie podobne, problemy wręcz identyczne; jedyne, co ich różni, to pochodzenie. Każdy z nich otwiera przed nami drzwi do królestwa swojego dzieciństwa, w którym niepodzielnie panuje postać Ojca, żywiciela rodziny, źródła zarówno etosu, jak i problemów z odnalezieniem samego siebie.
W tej legendzie wszyscy chłopcy są tacy sami, nie brak im gniewu, zapału, ale nie widać też skrzydeł, jakie chcieliby rozwinąć i żyć własnym życiem. Współczujemy im, rozumiemy ich działania, chciałoby się rzucić z widowni cytatem z Tolkiena. Dasz radę “Jesteś potomkiem Isildura, nie Isildurem”. Kto zwycięży w tej nierównej walce? Kto przejdzie samego siebie? A kto pozostanie w okowach świata, którego już nie ma? Musicie zobaczyć sami.
Spektakl oprawiony jest oryginalną afrykańską muzyką. Dźwięk instrumentów przeplata się z donośnym głosem Góo Bâ, znanym z innych inscenizacji w Powszechnym. Pozwala to na moment odpłynąć i nie chodzi o zwykłą chwilę zapomnienia. Teatr to przecież zbiór sztuk wizualnych, a oryginalne połączenie zdaje się to potwierdzać. Łamana polszczyzna aktora (a nie jest on jedynym) z początku może nieco uwierać, lecz z czasem nabiera mocy świadomego zabiegu artystycznego. Przecież problemy z dorastaniem, tak częste w sztuce, przejawiają się niezrozumieniem znaczeń, intencji, słów. Całość przywodzi na myśl podobne obrazy znane z filmów Almodovara czy literatury Masłowskiej.