O spektaklu „Kto się boi Virginii Woolf?” Edwarda Albee’go w reż. Anny Skuratowicz w Teatrze Ochoty w Warszawie pisze Magdalena Hierowska.
Przecież nikt nie mówił, że będzie przyjemnie i nikt nie chciał aby sympatyczny wieczór zmienił się w koszmar. Kiedy miasto spało obudziły się potwory, a kiedy umysł nie chciał wyjawić prawdy odnalazł schronienie w przestrzeni niedopowiedzianej i ukrytej.
Wartkie zwroty akcji, silne kontrapunkty interpretacyjne i zabawa w psychologiczne gry dla dorosłych. Dramat pt. „Kto się boi Virginii Woolf?” „czarująco” ukazuje podłość ludzkiej natury. Nieczułość, strach i grę bezsilności. To, co wydarzyło się w myślach bohaterów sztuki z 1962 roku Edwarda Albee’ego, wydarzyć się może dziś i pewnie za sto lat. Takie utwory nie mają terminu ważności, a dzięki uniwersalnej strukturze przechodzą przez dekady zmieniając tylko tła interpretacyjne.
Ta niebywała żywotność tekstu sprawia, że teatry chętnie podejmują się realizacji dramatu, bo to przecież świetny tytuł i z pewnością zapełni widownię. Reżyserowany w latach 60. między innymi przez Jerzego Kreczmara w Teatrze Współczesnym w Warszawie oraz Jerzego Hoffmana w Teatrze Nowym w Poznaniu. Przez dekady krążył po całej Polsce, by teraz zatrzymać się na deskach scenicznych Teatru Ochoty w Warszawie, poddany mocnemu interpretacyjnemu cięciu w reżyserii Anny Skuratowicz.
W tej inscenizacji Ameryka lat 50. XX wieku zmieniła się w krainę współczesności. Miejscem akcji stała się Warszawa, pseudo luksusowy Wilanów, zwany przez niektórych miasteczkiem samobójców ze względu na tonących w kredytach właścicieli apartamentów. W tym roku tramwaj tam nie dojedzie, ale na urządzenie wnętrza utrzymanego w stylistyce malarstwa Pieta Mondriana jeszcze pieniędzy wystarczyło. Geometryczna abstrakcja może nie do końca pasuje do sztucznych chryzantem, które pewnie miały być wysublimowanym nawiązaniem do symbolicznej żółci w obrazie „Kompozycja w czerwieni, żółci i błękicie”, ale cóż, jaki apartament taki Mondrian. Ten szczegół też dużo wyjaśnia i wyznacza poziom przestrzeni umysłów gospodarzy mieszkania, ponieważ niby wszystko jest przeprowadzane jak należy. Jak słowo do słowa, gest do gestu, spojrzenie i pauza, ale jednak pewnego rodzaju jałowość wkradała się na scenę.
Wypadałoby się zastanowić, czy w dramacie Edwarda Albee’ego tylko ordynarność wiodła nić fabularną? Pewnego rodzaju jednostajność emocji wykrzyczanych zbyt swobodnie, nie pozwoliła odczuć pełni tego nadzwyczaj trudnego dramatu, który kłamie żartem imitując prawdę. Gdzieś w tej półpustej szklance z lodem stopniały emocje i wyraziście przemówił strach. Mimo wyzywających póz, rubasznych spojrzeń i niebezpiecznego flirtu, między aktorami błysk w oku gasł i bledły te wszystkie możliwości wydobycia wrażliwych muśnięć i oddechów.
Problem może być dość dotkliwy, jeśli widz zna treść dramatu i ma świadomość z jaką grą charakterów należy mieć do czynienia. W utworze Edwarda Albee’ego gospodarze są małżeństwem z ponad dwudziestoletnim stażem. Jerzy ma tytuł doktora i pracuje na uczelni, jego żona jest córką rektora i beznamiętnie wykorzystuje swoją władze nad mężem. Natomiast zaproszony gość dopiero rozpoczął pracę na uniwersytecie, ma ambicje, by zrobić karierę, co więcej, wstydzi się swojej żony, ponieważ według niego nie posiada zbyt wysoko rozwiniętego intelektu i ożenił się z nią dla pieniędzy.
W takim układzie charakterów od samego początku widać kto jest rozgrywającym a kto rozgrywanym. Widać silny konflikt, który należy wykorzystać, aby pogłębić role. Natomiast w inscenizacji w Teatrze Ochoty tej siły zabrakło. Nie jest to wina znakomitych aktorów, którzy z godną docenienia odwagą próbowali zmierzyć się z materią dramatu. Nie jest to też wina reżyserki czy tłumaczenia Jacka Poniedziałka, zresztą również reżysera tego dramatu w Teatrze Polonia. Winą w tym przypadku może być zatarcie różnic wieku między bohaterami. Marta (Malwina Laska-Eichmann / Irmina Liszkowska) powinna być starsza od swojego męża Jerzego (Krzysztof Oleksyn) prawie o dekadę, natomiast goście, Mikołaj (Paweł Janyst) wraz z żoną (Malwina Laska-Eichmann / Irmina Liszkowska), odwiedzający znudzone sobą małżeństwo, również z założenia dramatu powinni być na początku bardziej wycofani z racji młodszego wieku i niższego stopniem stanowiska. Na tej opozycji zbudowana jest konstrukcja dramatu, w którym potrzeba wywyższenia się skłania do tragicznych w skutkach rozgrywek intelektualnych, które wyjawiają stopniowo poczucie krzywdy i kompleksy bohaterów.
Niemniej jednak spektakl pod opieką artystyczną Igora Gorzkowskiego jest bardzo ciekawym eksperymentem. Zaprasza widza do świata wyobraźni młodych ludzi, szukających uwolnienia prawdy o sobie w obłudzie codzienności. Może ciężko uwierzyć, że wyimaginowany syn Marty i Jerzego osiągnął już wiek dojrzały, ale w tym spektaklu nie to jest najważniejsze. Ważna jest piękna i szczytna idea patronów Teatru Ochoty. Halina i Jan Machulscy byli wybitnymi pedagogami, dla których życie fikcją na scenie było najważniejsze. Przestrzeń teatru przy Reja jest znakomitym miejscem, w którym spotykają się ludzie, którzy kochają teatr w sobie, a nie siebie w teatrze, jak mawiał Konstanty Stanisławski.
Ta wnikliwa praca nad słowem i jego wartością musi zostać doceniona, ponieważ jeśli sceniczna fikcja zbliża się do prawdy, można uznać, że przestaje być kłamstwem. Prawdą bywa kłamstwo, jeśli człowiek w nie uwierzy, a powtarzane wielokrotnie utrwala się w przekonaniu swojej prawdziwości. W tym spektaklu prawdą stawało się każde kłamstwo w taki sposób, że można było w nie uwierzyć. Czy więc można uznać, że świat przedstawiony był prawdziwy? Jeśli uznamy, że teatr z zamierzenia jest kłamstwem zbliżającym się do prawdy, to taka interpretacja dramatu „Kto się boi Virginii Woolf?” również może okazać się prawdą, wnikliwe oceniającą społeczeństwo żyjące iluzją własnej prawdziwości.
fot. Artur Wesołowski