„Burdel na kółkach” w reżyserii Macieja Masztalskiego, Teatr Ad Spectatores, Wrocław – pisze Jarosław Klebaniuk
Macieja Masztalskiego i jego zespół widywaliśmy już w różnej formie. Ostatnie spektakle wskazywały na jej wyraźną zwyżkę, jednak tak dobrze, jak na najnowszej premierze nie bawiliśmy się już dawno. Zaprzestałem nawet robienia notatek, które zazwyczaj, w różnych miejscach, pozwalają mi godnie przetrwać odsiadywanie, by tym razem, z bezradnym długopisem w dłoni, pozwolić się wciągnąć w wir wydarzeń i oddać nieposkromionemu humorowi. Radości doświadczała również Ela, a siedzącego obok krytyka z najwyższej recenzenckiej, nomen omen, półki, dawno nie widzieliśmy tak rozpromienionego.
Tytuł skojarzył mi się z nieoczekiwanym punkowym wykonaniem „Prząśniczki” z początku lat 1980. Tam chodziło o dom publiczny przy ulicy Brackiej, tutaj zaś, pomimo zwodniczej zapowiedzi, nie mieliśmy do czynienia z przestrzenią na kółkach. Jednak nie oznaczało to, że zabrakło jej dynamiki. Otwarta scena z widownią z czterech stron i trzema wyjściami dla aktorów sprawiała, że obserwatorzy mieli nie tylko możliwość niemal ocierać się o skromnie wciągnięte płaszczyzny ciał niewieścich, lecz i z trudem, z bliskiej perspektywy, nadążali wzrokiem za obrotami tych ciał. Półnegliż nie był jednak centralnym pomysłem na spektakl. Jego mocną stroną okazał się tekst, w pierwszych czterech scenach autorski samego Masztalskiego, w dalszej części zaś oparty o kompilację fragmentów utworów Witkacego. Przegięty, miejscami inteligentnie gruby humor z czasem przełamany został zatem archaicznym językowo, absurdalnym słowotokom, zwieńczonym finałową pochwałą blagi. Ten ostatni fragment Eli zabrzmiał niemal Szekspirowsko, jednak brytyjski klasyk aż tyle dystansu do swojej twórczości chyba jednak nie miał.
Oparty na paradoksach i nieoczekiwanych zwrotach akcji spektakl przez cały czas magnetycznie utrzymywał uwagę widzów, przynajmniej tych, którzy zaakceptowali ekstremalny humor i absurdalne zderzenia różnych odcieni rzeczywistości. Dewocja i rozpasanie wydają się wchodzić w dysharmonię, jednak przełamanie schematów towarzyszących świętobliwości i moralnej degrengoladzie w tym przypadku nieuchronnie dało efekt komiczny. Zabawnych scen było wiele, choćby ta z targowaniem się prostytutki z klientem czy z krytyczną oceną miłości francuskiej. Ta ostatnia zresztą bawiła nieodmiennie, choć przed laty została już pokazana w innych okolicznościach.
Komiczne szarże i nadrealne miniklimaty dały trupie Ad Spectatores okazję do zaprezentowania profesjonalnych umiejętności. Aktorki nie tylko w zróżnicowany (Pamela Płachtij i Aleksandra Prochownik) sposób wyeksponowały swój seksapil, lecz zagrały z energią i wyczuciem tempa odpowiednim do rozwoju akcji. Jak zwykle świetnie sprawdzili się w co najmniej podwójnych komediowych rolach Marcin Chabowski i niezmiennie nas z Elą zachwycający Arkadiusz Cyran. Marcina Misiurę tym razem zobaczyliśmy między innymi w roli aktora i to w zwierzęcym stroju z pewnego politycznego spektaklu sprzed jedenastu lat. Z motywem teatru w teatrze, jednym z moich ulubionych, mieliśmy zresztą do czynienia także w dialogu między kobietami dotyczącym psychologicznego prawdopodobieństwa i konsekwencji w kreśleniu charakteru postaci, no i w dalszej pochwale czystej formy.
Za główną rolę należy uznać tę zagraną przez Aleksandrę Dytko. Jako burdelmama wypadła znakomicie, realizując cały komiczny potencjał postaci, której niezrealizowanym marzeniem była kariera klasztornej mniszki. Obserwujemy sceniczny rozwój tej aktorki od kilkunastu lat, widzieliśmy ją w wielu dobrych realizacjach, ale tę oceniamy jako wybitną.
Niemożliwą do przeoczenia cechą przedstawienia były sceny zbiorowe, między innymi te z pląsami i śpiewami. Nie udało nam się nazajutrz odpamiętać, jakie imię nosiła w piosence panna, która „czarną ma”, lecz dobrze zapamiętaliśmy, o jaką cześć ciała chodziło i dlaczego. Nie tylko to jednak przed Wami.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jaką karę wyznaczyła burdelmama podopiecznym za mieszanie Starego Testamentu z Nowym, dlaczego „młody człowiek w średnim wieku oblał egzamin dojrzałości”, a także zastanowić się, z którego teatru odwołano dyrektora, to wizyta na Hubskiej, w przybytku Melpomeny może okazać się bardzo dobrym pomysłem.
Spektakl spodoba się tym, którym nieobca jest odrobina tyłeczków, odmiennych stanów świadomości, szaleństwa. Nie zachwyci purytan, oburzy fundamentalistów religijnych, na śmierć zanudzi ponuraków. Z sąsiedztwem prawdziwego teatru po lewej i wyimaginowanej kaplicy po prawej, przybytek, który okazał się, wbrew tytułowi spektaklu, stacjonarny i osadzony, sprawdził się, według Eli i mnie, jako wehikuł literackiej weny i nieokiełznanego humoru.
Foto: Księżar
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski