„Olimp okazuje się piekłem. Cały świat telewizji jest odbiciem świata bogów. Ci, którzy mają swoje studia, swoje programy, są bogami od kuchni, od rozrywki, bogami od rozmów, od decydowania o czyimś «być, albo nie być» – zdradza swoje spojrzenie na operetkę „Orfeusz w piekle” J. Offenbacha reżyser Jerzy Jan Połoński*. Premiera w Operze na Zamku w Szczecinie już 17 maja. O artystycznym, influencerskim i celebryckim stroju XXI wieku, w który w szczecińskiej wersji, z lekka musicalowej, przebrane są zepsute elity, te z mitów i te z czasów premiery w Paryżu w 1858 roku, o pogoni za lajkami i o wszystkim na sprzedaż artysta opowiadał w rozmowie z Magdaleną Jagiełło-Kmieciak.
Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Usiedliśmy do rozmowy o premierze operetki „Orfeusz w piekle” Offenbacha. Eurydyka z tego dzieła mówi, że strasznie w tym piekle się nudzi. Zróbmy tak, by nudno nie było, dobrze? To na dzień dobry: Jerzy Jan Połoński, mistrz musicali, nie lubi operetek! A tu… operetka!
Jerzy Jan Połoński: To żadna tajemnica, że to nie jest moja ulubiona forma, bo w klasycznym wydaniu, moim zdaniem, jest skazana na umieranie. Widownia powoli zaczyna wybierać musical. Julian Tuwim wyśmiewał już 100 lat temu formułę operetek: „ojciec nie poznaje córki, gdyż włożyła nowe rękawiczki”. To jest ten rodzaj „umowności”, którego ja również nie kupuję. (śmiech) Dlatego ubieram operetkę w formę musicalu. W przypadku „Orfeusza w piekle” sprawa jest troszkę inna. Libretto jest ciekawe. Odwrócenie poważnego mitu o największej miłości. Pokazanie świata bogów jako zepsutego, niemoralnego, zblazowanego daje duże pole do interpretacji. To punkt wyjścia dużo ciekawszy niż w większości operetek, które tak naprawdę są o niczym. (śmiech)
Sama w sobie jest karykaturą mitologii, kultu, jedną wielką kpiną z wielkiej miłości opisanej w oryginalnym micie Orfeusza i Eurydyki. O czym opowiada?
O zepsuciu elit. Mamy opinię publiczną i bogów, na przykład Jowisza, który mówi: „ok, słuchajcie, róbmy, co chcemy, ale zachowajmy pozory”. Ta Opinia Publiczna, niby pilnująca moralności, ta mitologiczna „teściowa”, uosobienie wścibstwa, też jest niewolnikiem przekonania, że skoro w micie jakaś para ma być parą kochanków, to wcale nie powinny nas obchodzić ich uczucia. Kochankowie mają być razem i kropka. Prawo, które jest poza prawem ludzkim, prawo opinii publicznej. W „Orfeuszu w piekle” mamy to na każdym poziomie. Pluton ukradł żonę Orfeuszowi, więc się go boi, Jowisz z kolei boi się Opinii Publicznej. Każdy u każdego siedzi w kieszeni. Odwieczna walka postu z karnawałem.
A my przenosimy się z naszą inscenizacją do XXI wieku. Mamy podejrzane, często zepsute towarzystwo celebrytów, influencerów, światek zabawny. Jeden wielki dowcip i nasi nowi bogowie. Wystarczy włączyć telewizor.
Każdy aktor, kończący szkołę teatralną, wierzy, że gdzieś nad nim jest ten Olimp. Sława, popularność, pieniądze. Czego dowodem są sławniejsi, wybitni koledzy. A często musi zarabiać grając w paradokumentach. Paradokumenty naprawdę uwłaczają aktorskiej godności. Olimp okazuje się piekłem. Cały świat telewizji jest odbiciem świata bogów. Ci, którzy mają swoje studia, swoje programy, są bogami od kuchni, od rozrywki, bogami od rozmów, od decydowania o czyimś „być, albo nie być”. Widz staje się produktem, o którego uwagę walczą wszyscy. I o jego pieniądze. Kliknij raz w jakąś rolkę celebrytów na Facebooku czy Instagramie, od tej pory algorytm będzie ci to pokazywał, podpowiadał, sugerował, pochłaniał… I te głupoty wciągają. Taki jest współczesny świat. Tego nie zwalczymy. Jeśli chodzi o libretto „Orfeusza w piekle”, to niczego nie zmieniłem, wszystko jest retro, jedynie opakowanie jest inne. Postanowiłem ubrać to w ten artystyczno-celebrycki strój. Pierwszą część, Ziemię, mamy jako telenowelę, Niebo jest studiem telewizyjnym i programami rozrywkowymi, Styks to świat influencerów i obnażanie „na żywo” swoich emocji przed wszystkimi – w ręce komórka i sprzedawanie „prywatności”. A na końcu Piekło, czyli tani horror kategorii D. Nawiązuję do „Koszmaru z Ulicy Wiązów” czy „Freddy’ego Kruegera”. Zna Pani, prawda?
Oczywiście, każdy zna, nawet jeśli nie chce się przyznać.
To koszmarne, często źle zrobione filmy! Zrobiły jednak kolosalną karierę, są wręcz ikoniczne. Tak, istnieje ten aktorski świat, świat kategorii D. Jak paradokumenty, w których niby jest „prawdziwe życie”. Z milionowymi widowniami i marnymi „aktorskimi” wyzwaniami. Jeśli chodzi o rozrywkę: nie było moim celem wyśmiewanie Kuby Wojewódzkiego, Magdy Gessler czy Maryli Rodowicz. Bardziej chcę się śmiać z Olimpu, czyli miejsca, o którym wszyscy marzymy. Ale ten raj, ten niby idealny świat, też często jest potwornie nudny. Jeden ze znanych ludzi opowiadał ostatnio, że pamięta, jak poszedł z rodziną na kolację do restauracji dzień przed wielkim sukcesem. I to była jego ostatnia spokojna, rodzinna kolacja w miejscu publicznym. Już nigdy nie mógł normalnie usiąść wśród ludzi, bo albo były prośby o autograf, albo gapienie się itd. Zamienił normalne życie na pieniądze i popularność. Stał się celebrytą, choć wcale tego nie pragnął.
Mamy więc pigułkę ogłupiającego świata. Czy my wszyscy upadliśmy na głowy?
Nie. Myślę, że gdy zaczynała się operetka, to ludzie tak samo się oburzali. A gdy zaczynała się opera, to przecież też niszczyliśmy świętość, bo muzyka klasyczna grana była tylko w kościołach. Świat się zmienia. Dzieci siedzą z nosami w komórkach, w Netfliksie, a po kim to mają? Po nas, dorosłych. Bo co my innego robimy? Rozwój technologiczny i świat komercji są nie do zatrzymania. Możemy to obśmiewać, możemy się oburzać, ale znaku „stop” nie będzie. Scrollowanie to nasza nowa rzeczywistość. I choroba. A co ja rano robię, gdy się obudzę? Scrolluję rolki. I oczywiście, wiem, że to głupie, że jestem już na końcu internetu, że straciłem godzinę, ale… to jest nałóg. Choć dla mnie bogiem wciąż jest Holoubek, Łomnicki, ale już dla dzieci to celebryci typu „Rabbit” czy „Ekipa”, rzucająca karłem do celu. I potem taki influencer z milionem zasięgów trafia do mainstreamowego studia, bo jest doskonałym produktem, a doskonały produkt w sieci przekłada się na reklamy i dochody w telewizji. Proste.
Przerażające.
Mnie coś innego przeraża. Artystyczny świat, który zmierza ku przepaści. Młode pokolenie nastawione jest na efekt „tu i teraz”. Wrzucasz zdjęcia, lecą lajki i dopamina, dopamina, dopamina. A w teatrze? Miesiące prób, premiera i okazuje się, że stu osobom się podoba, pięćdziesięciu się nie podoba. I skąd wziąć dopaminę? (śmiech). Młodzi są teraz dużo mniej cierpliwi. A sztuka wymaga cierpliwości.
Mówi Pan o teatrze przez duże „T”. Nie chce mi się wierzyć, że ktoś przygotowując umiejscowioną w świecie technologicznych bóstw operetkę, nie traktuje swojej inscenizacji – mimo że żartobliwej – jako alert.
Nie. Są poważniejsze sztuki czy tematy służące alertowi. Operetka zawsze służyła rozrywce, więc postawiłem na to, by była efektowna i efektywna. Oczywiście myślę o tym, co dobre, a co złe, ale nie stawiam na konkretną interpretację i przeniesienie „dużej psychologii”. Jeśli ktoś zobaczy siebie w tym współczesnym świecie to dobrze, jeśli ktoś przerazi się tym światem, to fantastycznie, a jeśli nie – to po prostu będzie dobrze się bawił. Panią ten świat przeraża, mnie też, ale wielu – nie. Jako gatunek cofamy się w rozwoju od dawna. To jasne. Lecz jest to temat złożony. Teraz klasa średnia bardzo się rozszerzyła. Kiedyś była arystokracja z wykształceniem, językami obcymi. Ze znajomością savoir vivre, kultury, sztuki, malarstwa. Na drugim biegunie byli „zwykli ludzie”. Często bez umiejętności pisania i liczenia. Teraz wszyscy potrafią czytać, ale gdy przychodzi do konkretów, to tylko (albo i aż) 60 procent czyta tekst ze zrozumieniem. Cytując Kabaret TEY: „od dna się odbiliśmy i dno się oberwało”. Bardzo lubię to motto.
Dobrze, przesadziłam chyba z tymi pytaniami, miało być na luzie, a weszliśmy do piekła (śmiech). Wróćmy do inscenizacji. Ma być „lekko musicalowa”?
Gdy dostałem tę propozycję, to pomyślałem sobie: ok, muszę sobie z nią poradzić po swojemu, znaleźć sposób, język, tak, by mieć z tego radość, a widzowie, którzy wyjdą z Opery, powiedzą – „hej, fajna ta operetka”. Ale nie robię tego dlatego, że wierzę w ten gatunek, ale dlatego, że wierzę w siłę i potęgę teatru. Używam archaizmów, lubię stare teksty, „stare” postrzeganie człowieka. Bo warto to pielęgnować. Szczerze? To będzie teatr i to jest najważniejsze.
A jak to będzie przełożone na scenę?
Scenografia – już o tym wspominaliśmy – będzie studiem filmowym z kamerami, reflektorami, raz planem serialu tasiemcowego ze zjeżdżającymi ścianami, studio rozrywkowe z kanapami, prowadzącym z mikrofonem. Na tym to polega, że teatr może każdy świat pokazać, jaki chce sobie wyobrazić. Kostiumy w pierwszej części będą na przykład przerysowane jak w brazylijskiej telenoweli, potem wejdziemy w świat cekinów, a później w świat zombie. A gra aktorska? Mówiłem artystom, że muszą być ekscentryczni. Bo każdy z bogów chce być ekscentryczny.
Chce dostać lajka?
No tak. (śmiech)
A Pan dostanie, wkładając kij w mrowisko tym krzywym zwierciadłem? Większość z nas żywi się lekką, ba, zbyt lekką rozrywką.
Nie wiem. Wiem, że z żadnego widza się nie śmieję. Niech ktoś pierwszy rzuci kamieniem… Ze mnie śmieją się koledzy, którzy robią poważne sztuki w teatrach dramatycznych, że ja „robię w musicalu”. A ja się śmieję, że są nadęci i nieprawdziwi, i że tak naprawdę serwują coś, co jest niekomunikatywne i najbardziej podoba się im samym. Ja szydzę tylko z podwójnej moralności, udawania i tęsknoty do piekła, brudu, w którym wszystko można robić „na legalu”. Nie, nie boję się, że ktoś poczuje się urażony. Jeśli tak będzie, to chyba trzeba pisać skargi do nieba, bo tam już są twórcy libretta. Albo w piekle. (śmiech)
To czekamy na lajki od publiczności i na słynnego kankana. Premiera „Orfeusza w piekle” Opery na Zamku już 17 maja. Dziękuję za rozmowę.
***
Jerzy Jan Połoński
Muzyk, aktor, reżyser i pedagog. Ukończył Państwowe Liceum Muzyczne w Katowicach i Państwową Wyższą Szkołę Teatralną we Wrocławiu – Wydział Lalkarski. Jako aktor związany był z katowickim Teatrem GART, Teatrem Polskim we Wrocławiu i Teatrem Groteska w Krakowie. Współpracował z Formacją Chatelet i z telewizją. Założyciel i twórca Grupy Inicjatyw Teatralnych – teatrokabaretu. Od 2004 r. reżyser ponad 100 spektakli w teatrach dramatycznych, muzycznych, operowych i lalkowych, m.in. w Teatrze Muzycznym w Gdyni, Teatrze Rozrywki w Chorzowie, Operze Nova w Bydgoszczy, Teatrze Rampa w Warszawie, Divadle im. A. Bagara w Nitrze na Słowacji, oraz koncertów galowych na festiwalach. Laureat m.in. XXII Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu (2001). Zdobywca Grand Prix II Ogólnopolskiego Festiwalu Interpretacji Piosenki Aktorskiej w Bydgoszczy (2001) i Grand Prix Festiwalu Artystycznej Młodzieży Akademickiej FAMA w Świnoujściu (2002, 2003), nagrody dla najbardziej obiecującego aktora młodego pokolenia – Nos Teatralny (Wrocław 2001), Nadzwyczajnej Złotej Maski za spektakl „Tu-Wim” (Łódź 2014), Bursztynowego Pierścienia dla musicalu „Crazy For You” w Operze na Zamku (2017) i Złotej Odznaki FAM-y za wybitny wkład w rozwój festiwalu (2011). Od 2003 r. członek rady artystycznej FAM-y. W latach 2015–2016 dyrektor artystyczny Teatru Maska w Rzeszowie. Od 2015 r. wykładowca krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych – Wydział Reżyserii. Obecnie także dyrektor artystyczny Teatru Miejskiego w Gliwicach.
fot. G. Gołębiewski