Izabela Mikrut pisze o książce Szymona Koprowskiego: Dybuk z ulicy Piotrkowskiej. Atut, Wrocław 2018.
Kiedy autor próbuje w swoim tekście przekazać coś ważnego i ma na to pomysł, mogą powstać rzeczy wybitne. Ale kiedy próbuje przekazać – i ta chęć dominuje, pojawia się literacki koszmarek. Szymon Koprowski w tomie “Dybuk z ulicy Piotrkowskiej” bardzo chce dogłębnie przeanalizować problem Żydów łódzkich w czasach drugiej wojny światowej i w 1968 roku – i ten motyw sprawia, że całkowicie zapomina autor o szlifowaniu formy. A raczej – wybiera sobie banalny schemat, który wypełnia treściami z przeszłości i sądzi, że taka namiastka powieści czytelnikom wystarczy. Istnieje całkiem poważna obawa, że jednak nie – chyba że ktoś akurat chciałby poznać zestaw wiadomości. W tym wypadku jednak lepiej byłoby sięgnąć do poważnych opracowań, nie do notatek, które udają beletrystykę.
Szymon Koprowski do powieści wprowadza na początku dwie postacie. Pierwszoosobową narracją zajmuje się Szymon Kosiba, mężczyzna, który – z niewiadomych dla odbiorców przyczyn – od początku bardzo mocno ekscytuje się tym, co działo się w 1968 roku. Niby nic, ale Szymon Kosiba żyje tu i teraz, więc wykrzykiwanie “pieprzony sześćdziesiąty ósmy” bez wskazania, dlaczego teraz się tym bulwersuje – to pewna niedoróbka w ramach budowania charakteru. Szymon Kosiba podąża za śladami wspomnień i tak w jego życiu pojawia się Leon Szpigiel, łącznik z dawnymi czasami. Panowie spędzą sporo czasu na wzajemnych rozmowach, a później też na przenoszeniu się w przeszłość: bohaterowi nie mieści się w głowie, jak można było żyć w getcie, będzie zatem miał okazję sprawdzić na własnej skórze, jak czuli się mieszkańcy Łodzi tam wysiedlani. Czuje, przeżywa, doświadcza – i w żadnym momencie nie przekona do siebie odbiorców, bo temat jest na tyle poważny, że nie powinno się go przerabiać na kolejną “Opowieść wigilijną”. Tymczasem Kosiba spotyka duchy, przybyszy z zaświatów, którzy spełniają jego życzenia i prowadzą do Łodzi sprzed dekad. Bohater obserwuje, sprawdza i dzieli się opowieściami – drobnymi, dotyczącymi losów anonimowych do tej pory postaci – z przyjacielem. Cel dydaktyczny wyłazi tu wszystkimi linijkami tekstu, jest zbyt wyrazisty, żeby wciągała sama historia. Niby omawiania tragedii sprzed lat nigdy dosyć – to cenna lekcja dla kolejnych pokoleń, przypomnienie, do czego nie można już nigdy więcej dopuścić – ale nawet najlepsze intencje można zepsuć słabą realizacją, a Szymon Koprowski w owej realizacji kompletnie się nie sprawdza.
Koprowski pisze gęsto, mnoży słowa, rozwodzi się nad nieistotnymi detalami, rozbudowuje każde spostrzeżenie w cały obrazek. I to jeszcze dałoby się mu jakoś wybaczyć: w końcu musi wypełnić objętość tomu, a jeśli nie ma lepszego pomysłu, dobry i taki, chociaż nudny. Gorzej, że bohater książki w każdym momencie niezdrowo wręcz się ekscytuje tym, co sobie przypomina. Co drugie zdanie kończy się wykrzyknikiem, wciąż powracają hasła, manifestacje poglądów, które nikogo poza autorem aż tak bardzo nie obejdą – jeśli liczy na to Koprowski, że zarazi czytelników ekscytacją, to się myli: nie zarazi, jeśli widać luki warsztatowe. Jego powieść to nawet nie powieść, a moralitet, dialog, do którego włącza się kolejne scenki. Zupełnie jakby autor nie wiedział, jak opracować trudny materiał. Zamiast fabuły proponuje w gruncie rzeczy schemat uzupełniany wyczytanymi lub zasłyszanymi informacjami, nawet gdyby książkę ciągnął przez następne 250 stron – powieści z tego nie zrobi.