Recenzje

Lepiej urodzić się wieczorem

„Morze ciche” w reż. Łukasza Zaleskiego, Teatr Nowy w Zabrzu, na Festiwalu małych Prapremier w Wałbrzychu – pisze Kamil Bujny.

 Morze daje wiele znaków. O wiele więcej, niż nam się wydaje. Czasem nie potrafimy ich odczytać, częściej nie zwracamy na nie uwagi, jednak ono do nas przemawia. Cały czas. Trzeba się tylko wsłuchać.

Przedstawienie Łukasza Zaleskiego podejmuje się zadania niełatwego z kilku powodów. Po pierwsze, traktuje o głuchoniemym bohaterze i prowadzone jest jednocześnie w języku mówionym i migowym. Po drugie, dotyczy trudnych i przygnębiających tematów: samotności, utraty bliskich, nieuleczalnej choroby, śmierci, depresji, wykluczenia oraz bezsilności. Po trzecie, nie upraszcza omawianych zagadnień, tylko podchodzi do nich w sposób dojrzały i poważny, odchodząc w ten sposób od tendencji mówienia do dziecka o kwestiach ostatecznych w sposób uproszczony i ogołocony z niewygodnych (bo przykrych) treści. „Morze ciche” przedstawia w związku z tym świat daleki od wyidealizowanej, kolorowej i bajkowej rzeczywistości, a przy tym nie odbiera nadziei. Pokazuje bowiem, że choć wobec wielu spraw pozostajemy bezsilni, a nasze pragnienia często pozostają niezrealizowane, to ważna jest niezłomność, dająca pole do działania i autorefleksji.

Przedstawienie zorganizowane jest wokół trzech zmysłów: wzroku, słuchu i węchu. W trakcie pokazu wykorzystywane są różne sposoby oddziaływania na emocje widza, jednak nie na zasadzie eksperymentowania czy technicznego urozmaicania teatralnej opowieści, tylko w ramach poszukiwania naturalnego, uniwersalnego, wspólnego dla wszystkich języka. Zaleski w pomieszaniu zmysłów i ich poetyckiej interpretacji próbuje znaleźć sposób nie tylko na wyrażanie wewnętrznych przeżyć niesłyszącego bohatera, ale również na zmniejszenie dystansu między nim a widzem. Te starania rozgrywają się na dwóch poziomach: synestezji wrażeń i pragnień oraz stworzeniu całkowicie demokratycznego sposobu komunikacji.

„Morze ciche” bombarduje oglądającego wieloma bodźcami, wskazując jednak nie tyle na ich naturę (wymiar, sposób odczuwania, wpływ na nasze samopoczucie), ile na konsekwencje, jakie za nimi idą. Przedstawienie rozpoczyna się od długiego i nieprzyjemnego (o czym świadczą reakcje wielu widzów) dźwięku. Dokładniej: od niskich tonów i drgań, które – o czym nie wiedziałem – słyszane są przez ludzi głuchych. Za sprawą dokuczliwego, coraz głośniejszego brzmienia już na samym początku wprawia się odbiorcę w poczucie dyskomfortu, które zresztą przez cały pokaz sukcesywnie powraca. Zaleski wykorzystuje je bowiem jako metodę na wyrażanie doświadczeń postaci: poprzez pobudzanie potrzeb widza, zarówno tych negatywnych (na przykład niesłyszenia jakiegoś dźwięku), jak i dodatnich (chęć doświadczenia czegoś konkretnego – choćby zapachu cynamonu, który w jednej ze scen zostaje rozpylony); reżyser oddaje pragnienie bohatera; tak jak Emilio chce słyszeć, znaleźć się poza ciszą, tak uczestnik pokazu chciałby uwolnić się od nieznośnego, irytującego dźwięku, pogrążyć się właśnie w ciszy. Choć skale problemu są oczywiście zupełnie inne, to ewidentny dyskomfort wyczula widza na cierpienie przeżywane przez Emilio.

Poszukiwanie treści w pozadźwiękowym świecie staje się dla reżysera wyraźnym lejtmotywem pokazu. Potencjał komunikacyjny zostaje przez niego znaleziony przede wszystkim w poetyckiej interpretacji rzeczywistości, czyli w tytułowym morzu. Choć początkowo pojawia się ono wyłącznie w kontekście zbiornika wodnego, nad który Emilio chodził wraz z Javierem, przyjacielem rodziny, to z czasem jest odnoszone do emocji i duszy; zaczyna być określane mianem „morza w sobie”. Zaleski, oswajając bohatera z własnym ograniczeniem, otwiera go na symboliczne i metaforyczne przestrzenie – interpretację natury, analizę własnych myśli oraz dostrzeganie różnego rodzaju znaków. Dlatego też – ze względu na docenienie detalu i refleksyjność – przedstawienie może być oceniane jako poetyckie. Sam język staje się przy tym obiektem rozważań, choć w „Morzu cichym”, niezależnie od tego, czy mówimy o języku mówionym, czy miganym, należy go rozumieć wyłącznie jako nośnik treści, istniejący na tym samym poziomie, co zapach, kształt fal na otwartym morzu czy wyobraźnia.

Mówiąc o demokratycznym porządku komunikacyjnym, mam na myśli właśnie współwystępowanie w tym samym czasie dwóch języków: mówionego i miganego. Obie te metody komunikacji pojawiają się w przedstawieniu na tych samych warunkach i obie naturalnie wpisują się w tkankę pokazu. Oglądając prezentację, nie postrzega się migających aktorek przez pryzmat obcego, niezrozumiałego czy dziwnego zachowania. Wręcz przeciwnie. Żadna z warstw nie jest służebna wobec drugiej, a sama podwójna płaszczyzna językowa wydaje się naturalna, trwale wkomponowana w kreacje i zachowanie postaci.

Intrygująca w „Morzu cichym” jest również mnogość sposobów na ogranie ciszy i oddanie problemu niesłyszenia. Zarówno odtwórczyni Emilio, Anna Konieczna, jak i Danuta Lewandowska oraz Joanna Romaniak przekonująco wypadają w swoich rolach, przede wszystkim w scenach zespołowych. Głęboko w pamięć zapada moment, gdy postaci próbują symbolicznie przebić się przez ciszę w głowie głuchego bohatera, nieskutecznie grając przy jego uszach na instrumentach dętych. Między innymi w ten sposób, na zasadzie wymownych skojarzeń (głośna, donośna trąbka niewydająca żadnego dźwięku jest zdecydowanie sugestywna), pokazywany jest problem wyobcowania osób głuchoniemych ze społeczeństwa. Dlatego też „Morze ciche” spełnia niesłychanie ważną rolę: po pierwsze pokazuje sam problem, a po drugie próbuje, oczywiście w ramach scenicznych możliwości, mu zaradzić. Przyczynianie się do niewykluczania niesłyszących widzów ze społeczności teatralnej jest zdecydowanie ważnym działaniem. Świetny pokaz.

Fot. Paweł Janicki

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , ,