Recenzje

Macica przejścia podziemnego

„Trociny” – monodram Davita Baroyana w Instytucie im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu – pisze Jarosław Klebaniuk.

Osią narracyjną spektaklu był bunt i niezgoda głównego bohatera na otaczającą go społeczną rzeczywistość. Nie dostaliśmy przy tym analizy sytuacji politycznej w kraju, a raczej krytykę mentalności i stylu życia pracowników korporacji. Jednak nie tylko im się dostało. Oberwały dworce kolejowe i otaczające je hotele, biegacze i moda na bieganie, a nawet teatr jako instytucja wraz z reżyserami poprawiającymi klasyków i „zidiociałymi recenzentami teatralnymi”. Z wieloma kwestiami nie sposób się nie zgodzić: wielogodzinne spektakle faktycznie uznać można za przejaw „rozdętego ego” reżyserów, zaś powszechną akceptację faktu, że pociągi odjeżdżają z opóźnieniem ze stacji początkowej – za objaw degeneracji społeczeństwa.

Mnogość poruszanych wątków nie powinna jednak przysłonić tego, że bunt protagonisty miał osobisty charakter. Niezgoda na pretensjonalność, brzydotę, także tę wewnętrzną, otaczających go ludzi, na moralizatorskie przemówienia ojca, na intelektualną miałkość i pustotę przejawiała się w aktach narastającej agresji. Zaczęło się od gwałtownego przesuwania drzwi i rozsypania ziemniaków. Potem mieliśmy plucie do śmietniczki, wyrzucenie butelki piwa, wreszcie wyprucie nożem tytułowych trocin. Opowieści o ohydnym pocie kolegi z pracy towarzyszyło polanie się wodą, zaś wyrzekaniu na reżyserów teatralnych – boksowanie we właściwych tej czynności rękawicach.

Scenografia i rekwizyty stanowiły ważną część spektaklu. Scena podzielona na trzy sektory – pomieszczenie socjalne korporacji, przedział kolejowy – główne miejsce pobytu komiwojażera, pokój w mieszkaniu – umożliwiała artyście przemieszczanie się wraz ze zmianą tematu. Wśród rekwizytów znalazła się walizka z nożami, piwo (to od „babiczki z Chrzanowa”) i plastikowe kubki z wodą. Niektóre związane z nimi popisy okazały się spektakularne, choćby podpalenie alkoholu w kieliszkach i ugaszenie go trocinami, inne zaś wydawały się zbędne. Palenie papierosów na tak kameralnej scenie można było zastąpić jakimś bardziej oryginalnym wytwarzaniem odoru. Ogólnie rzecz biorąc zmiany stroju i scenerii uważam jednak za przemyślane, trafne, dobrze podążające za tekstem. Na przykład monolog krytykujący katolicyzm został wypowiedziany w odwrotnie założonej marynarce, co przywodziło na myśl strój księży, a wcześniejsze wprowadzenie w świat korporacji odbyło się wraz z przywdzianiem wizytowej koszuli, założeniem skarpetek i butów. Takich drobnych i wymownych zabiegów widzieliśmy znacznie więcej, a sprawność  Davita Baroyana w łączeniu różnych czynności, także tych, które wymagały dużej sprawności (pompki!) z wypowiadaniem w komunikatywny sposób gęstych kwestii zasługuje na podziw. Nie tracił aktor ani tempa, ani dykcji, ani siły przekonywania, pomimo tego, że oprócz literackiego tekstu Krzysztofa Vargi miał do realizacji jeszcze drobiazgowo zaplanowany program scenicznych działań.

Tekst, obecnego zresztą tego wieczoru na widowni, publicysty „Wyborczej” uważam za soczysty, treściwy, na ogół dobrze napisany. Choć Ela, której sam spektakl bardzo się podobał, uznała go za mało odkrywczy i nieco „szczeniacki”, to mnie chwilami przypominał mizantropiczne tyrady mojego ulubionego Thomasa Bernharda obecne choćby w „Wymazywaniu”. W wersji nadwiślańskiej wyrzekanie na wszystko i wszystkich odbywało się sprawnie, potoczyście, bez unikania powtórzeń. Mniej udane może były metafory dopełniaczowe, które wśród poetów mają opinię co najmniej ryzykowanych, jeśli nie „żenadnych”. Varga jednak poetą nie jest, stąd więc i takie określenie drogi do kulminacyjnego spotkania bohatera z Kamilem Szewcem, jak to zamieszczone w tytule, podobnie jak parę innych w początkowej części spektaklu, na chwilę obniżyło lot prozy wysokiej.

Co do treści, to z wieloma spostrzeżeniami, między innymi tymi dotyczącymi pretensjonalności japiszonów i ludzi z aspiracjami do wielkomiejskiej elity, nie sposób się nie zgodzić. Swego czasu spędzałem, czekając na pociąg, całe godziny w jednej z warszawskich sieciowych kawiarni, takich od gigantycznych kubków podwójnego americano i faktycznie widziałem na własne oczy, to o czym po latach usłyszałem w Laboratorium. W jednym tylko czy też, jak z naukową starannością powinienem napisać, w co najmniej jednym Krzysztof Varga się pomylił, ulegając zapewne neoliberalnej kliszy. Otóż liczba dni wolnych (świąt) w Polsce jest jedną z najniższych w Europie. Można więc wyrzekać na absurdalne preteksty do „świętowania”, jednak jego ekstensywność czy częstość daleka jest jeszcze do Unijnej średniej. To jednak uznać można jedynie za drobne potknięcie w emfatycznym, agresywnym wypluwaniu mizantropicznej prawdy o Polsce i Polakach, okraszonej bon motami w rodzaju tego, że „kurorty nie istnieją” (nieznacznie przegrał rywalizację o miejsce w tytule z „macicą”).

„Trociny” stanowią oryginalny, pomysłowy, dopracowany i świetnie zagrany spektakl. Aktorowi należą się słowa uznania za pracę włożoną w jego przygotowanie i popis na scenie, a goszczącej go i promującej instytucji – za trafny wybór repertuarowy i logistyczne wsparcie. Scenografia jak na tak małą przestrzeń była bowiem iście niebanalna, a bałagan, w którym spektakl zostawił scenę przy Przejściu Żelaźniczym – niemal apokaliptyczny.


Fot. Tobiasz Papuczys


Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Komentarze
Udostepnij
Tags: , ,