Z Tigranem Vardikyanem, karykaturzystą, malarzem i autorem rysunków satyrycznych, rozmawia Izabela Mikrut.
Izabela Mikrut: Sięga Pan po różne style i techniki, ale widać w tym przede wszystkim satyryka. W każdym z tych obrazów jest puenta, jakaś opowiedziana historia, którą widz musi dopiero odkryć?
Tigran Vardikyan: Wydaje mi się, że tak, aczkolwiek to dzieje się trochę nieświadomie. Przede wszystkim bawię się przy tym, ileś procent zostawiam dla aniołów, dla widzów… Tak, żeby każdy podczas oglądania znalazł coś swojego. Nie jest więc tak, że opowiadam obraz od początku do końca. Coś wyczuwam, coś sobie wyobrażam, a potem zaczynam malować, eksperymentować, cieszyć się z fragmentów, które mi się udały. Staram się być dobrym w tym, co robię. W trakcie powstawania obrazu zdarza się wiele niespodzianek. Oglądający obraz wizualizuje sobie w głowie dalszy ciąg tego, co tam się dzieje.
M.: A koduje Pan w obrazach coś, czego nie powie wprost innym?
V.: Tak się zdarza, oczywiście.
M.: Na przykład?
V.: Trudno mi to powiedzieć, może wolałbym nie… Ale gdyby obrazy mogły mówić wprost, mówiłyby różne dziwne rzeczy. To zabawa i radość.
M.: Czy coś się wyraża lepiej jedną techniką a gorzej inną? Czy jest tak, że styl narzuca tematykę albo jakieś rozwiązania?
V.: Są różne style, sam próbowałem różnych, szukałem tego, w czym czuję się dobrze. W jednym bawię się kolorami, w drugim idę w rysunek. Jednak poza eksperymentami czy szukaniem jest jeszcze to coś, co jest najważniejsze, coś, co jest twoje. Jeśli coś nie wychodzi, możesz, oczywiście, starać się to wyćwiczyć, żeby się udało, zrozumieć mechanizm. Ale warto też pomyśleć, że może nie wychodzi dlatego, że to nie jest moje, że „moje” może być coś innego. Może ten człowiek rysujący ma pewną predyspozycję, coś widzi lepiej, na przykład kolory widzi delikatne, różne tonalności – będzie bawił się w to, co u niego wychodzi i w tym będzie najlepszy. Wypróbowałem w pracowni podejścia do różnych sposobów malowania, z czasem skrystalizowało mi się to: w tej chwili widzę w ten sposób, że obraz chcę malować realistycznie, starannie, a temat obrazu – żeby był trochę magiczny. Wychodzi magiczny realizm. Tam, gdzie kończy się realizm, zaczyna się magiczny realizm, teraz cytuję mistrza.
M.: U Pana w obrazach jest i surrealizm, i dowcip. Co bardziej kusi?
V.: To zależy od humoru, od dnia, od muzy… Raz zamyka się coś, otwiera się coś innego. Nie chcę się ograniczać, jeśli coś czuję, idę w tym kierunku. Może akurat coś się skrystalizuje, włączy – jeszcze nie wiem.
M.: Czyli to dopiero w trakcie pracy wychodzi?
V.: Tak. Mam na wystawie obraz z hipopotamem i z takim kółkiem. Nie chciałem rysować tego kółka, ale ono samo chciało tam być. Widziałem w wyobraźni, że ono tam jest. Pytanie: dlaczego? Nie wiem. Stwierdziłem, że skoro chce tam być, niech będzie. Kiedy rysowałem obraz „Paź królowej”, jest w nim numer 17. Zastanawiałem się, jaki numerek tam dać, jak tylko zamykałem oczy, mrugało mi tam tylko 17. Nie wiem, czy to po polsku będzie prawidłowo brzmiało, po polsku i po ormiańsku „mieć na imię” i „nazywać się” mają różne znaczenia. Moje obrazy mają imiona. Ja nie daję obrazom imion, patrzę na obraz i w myślach pytam „jak masz na imię?”, a one mówią, jak. Kiedy wychodzimy na ulicę i widzimy piękną kobietę, to nie myślimy „widzę piękną kobietę, niech ma na imię Agnieszka”, to ona musi nam powiedzieć, jak ma na imię. I obrazy robią tak samo.
M.: Ale w jakich językach są te imiona?
V.: Są tu imiona po ormiańsku, po polsku i po francusku. Jest na przykład obraz, który ma na imię „Była sobie raz królewna”, bo uwielbiam tę dziecięcą pieśń, już na pierwsze dźwięki tej melodii pojawia się u mnie uśmiech. Rysując, często słuchałem tej melodii. Jest też obraz z papużkami, „Nie opuszczaj mnie” (Ne me quitte pas), to słowa z pieśni Brela. Jeśli patrzysz na ten obraz, warto włączyć tę muzykę, albo gdy masz ją w głowie i śpiewasz pod nosem, patrząc na ten obraz, zobaczysz, że obraz żyje. Mechanizm zaczyna cykać, papużki – przytulać się. To jest magia. Czasami jest tak, że albo malujesz coś, bo gdzieś ma wisieć, zasłaniać dziurę na ścianie, albo klient sobie czegoś życzy. Ale dla mnie prawdziwe malarstwo to jest magia. Kiedy przekraczamy pewną granicę, czyli wchodzimy w teren magii, mogą dziać się różne cuda.
M.: A od czego w ogóle Pan zaczyna pracę nad obrazem? To znaczy sam pomysł na obraz?
V.: Bywa różnie. Czasami widzisz jakiś sen, czujesz przekaz, jesteś pod wrażeniem klasyków… Nawet fragment obrazu wielkiego mistrza, na przykład Rembrandta, może tak cię fascynować, że zobaczysz w nim obraz. To dojrzewa, kiełkuje, zmienia się i rodzi się nowy obraz. Jeszcze w trakcie pracy widzisz, jak ten obraz się pojawia.
M.: I zawsze udaje się taką wizję przelać na płótno?
V.: Zawsze, ale w różnym czasie. Może to trwać parę tygodni, parę miesięcy albo parę dni.
M.: A jeśli coś nie wychodzi?
V.: U mnie? Jeśli coś nie wychodzi, to po prostu trzeba się nie poddawać, nie rezygnować. Nieraz się tak zdarza, że jeśli coś nie wychodzi raz, drugi, trzeci, to możesz się załamać. Poczekaj jeszcze trochę, zrób krótką przerwę, popatrz na to z drugiej strony.
M.: Czyli jeżeli coś w gotowym obrazie jest nie tak, to da się to jakoś poprawić?
V.: Jeżeli nie mam pojęcia, co zrobić i jak zrobić, odkładam ten obraz. Kiedyś przychodzi moment, w którym znów patrzysz na ten obraz, hop, i już wiesz, jak to zrobić. Zaczynasz coś poprawiać, zmieniać i nagle powstaje nowy obraz. Chcesz wtedy mu powiedzieć: „Gdzie byłeś?”.
M.: Spora część Pana obrazów świeci ze środka, więc jako oświetleniowiec chcę się zapytać, czym dla Pana jest światło.
V.: Światło jest bardzo ważne. W obrazie w pewnym etapie malujesz cieniami, potem światłem, znowu cieniem… Każdy obraz ma swoje źródło światła. Nieraz przy ekspozycji trzeba pilnować, żeby nie było za bardzo jasno na sali, żeby światło z zewnątrz nie zakłócało tego, co jest na obrazie. Poza tym na przykład wybierając kolor ram, trzeba o tym myśleć: jeśli rama jest kontrastowa, jaskrawa, piękna, ale dominuje nad obrazem, to też nie jest dobrze.
M.: Jak przezwycięża się niemoc twórczą? Kiedy nie ma się zupełnie pomysłu? Co wtedy?
V.: Jeśli mówimy o wolnej twórczości, to proste. Jeżeli nie musisz – to nie musisz. Kiedy czujesz, że nie możesz rysować, nie rysuj. Rysuj wtedy, kiedy chcesz rysować. Nieraz jest tak, że kiedy idę do sklepu zaopatrzenia dla plastyków i patrzę na puste podobrazia, blejtramy, czuję, że tutaj są już obrazy, tylko trzeba je odkryć. Czasami kupuję podobrazie, bo patrząc na nie, czuję, że będzie tu obraz. Jeszcze nie wiem, jaki, ale podoba mi się format, wykonanie, brak sęków, albo płótno może być miłe w dotyku: wszystkie te elementy mówią mi, że będzie tu obraz, albo nie. Tak samo, kiedy kupuję pędzle: zaczyna się od tego, jak one wyglądają, zaczyna się od dotyku, nawet takiego delikatnego dotyku pędzla ustami. Jeśli czujesz, że ten pędzel jest twój, że będzie z tobą pracować, to go kupujesz. Malowanie zaczyna się od takich momentów.
M.: Powiedział mi Pan, że obraz musi być kochany. Czy możemy mówić o czymś takim, że obraz wybiera sobie odbiorcę?
V.: Musi to być z dwóch stron. Nie mówimy tu o handlarzach obrazami, którzy mają inne kryteria. Jeśli człowiekowi podoba się obraz, chce go kupić, chce mieć obraz u siebie – musi go poczuć i poczuć to, że obraz go pokocha i otworzy się do niego. Musi tu iskrzyć.
M.: Chciałabym zapytać o obrazy piaskiem na szkle…
V.: Zajmuję się tym od sześciu, może siedmiu lat. Dla mnie to zmiana materiału. Jako artysta malarz umiesz rysować i malować, więc robisz to, tylko wykorzystujesz inny materiał. Rysujesz piaskiem, ale też powstaje tu rysowanie światłem i cieniem. Jeśli sypiesz piasek, malujesz cieniem, jeśli przecierasz go palcem – rysujesz światłem. Trzeba w tym wyczuć specyfikę rysowania i wyczuć sam piasek, bo piasek jest kapryśnym materiałem, na przykład sypie się nie z tej dziurki, tylko z tamtej, reaguje na wilgoć w powietrzu. Nawet kiedy przed występem dźwigam swoje rzeczy, żeby ustawić je, zainstalować i zacząć pokaz, zawsze staram się oszczędzać prawą rękę, bo jeśli nie będę jej oszczędzał, wyjdą mi zygzaki. Delikatne drżenia ręki czy palca – i mogą wychodzić śmieszne rzeczy. Są tu zabawne strony. Przeważnie malujesz piaskiem w ciemności, żeby było dobrze widać światło z projektora, ale w ciemności żyją nocne motyle i ćmy, które nieraz przylatują do stolika, bo lecą do światła. Nieraz narysujesz coś ładnego i delikatnego, a tu przylatuje malutki messerschmitt i wpada w piasek. Wtedy jest szok: co zrobić? Ale ma to swoją zabawną stronę, trzeba szybko improwizować. Masz zniszczony fragment obrazu i musisz wymyślić, co z tego zrobić: narysować motyla albo kwiaty. Nieraz jest tak, że oglądający nie zdąży zrozumieć, co się stało, ale podoba mu się efekt, ale zdarza się, że widzą, jak walczę z jedną malutką ćmą i nagle ląduje jej większa wersja, superjet, który zostawia za sobą długi pas lądowy. Takie rzeczy dzieją się przeważnie, kiedy jest pokaz w plenerze. Miałem kiedyś na Słowacji pokaz w starym zamku, światło było rzucane na ścianę budynku na zewnątrz. Było mnóstwo ludzi, rycerska atmosfera, rysowałem powstawanie zamku. Skoro plener, góra, las… tych nocnych samolotów było dużo. Był taki moment, że wydawało mi się, że całe latające robactwo z okolic było nad moim stołem. Po takim pokazie musiałem cały mój piasek przesiewać sitkiem, żeby wszystkie ćmy usunąć.
M.: Proszę powiedzieć coś o wystawie w Korezie…
V.: Są tu obrazy z ostatnich dwóch – trzech lat, które miałem w pracowni. Ta kolekcja to wszystko, co w tej chwili mam u siebie. Niektóre były malowane w ostatnich miesiącach. Jeden z obrazów, które przyniosłem, nie jest jeszcze do końca suchy.
M.: Wszystkie można kupić?
V.: Nie wszystkie. Jest tu jeden obraz, który już nie jest mój, a drugi to portret mojej córki, który chciałbym sobie zostawić. Co do reszty, uważam, że byłoby pięknie, jeśli znajdą dla siebie nowy dom, nową rodzinę i będą żyć nowym życiem. Będą opowiadać wspólnym językiem swoją historię. Taki obraz będzie też mówił oczywiście o swoim twórcy. U mnie jest tak: kiedy obraz wyfruwa z pracowni, z równoległego świata przyfruną do mnie następne dwa.
M.: Co się kupuje, kiedy kupuje się obraz?
V.: Kawałek serca autora. Zapakowany, ładnie zakodowany… Obraz żyje i jeśli połączy się z twoim sercem, dowiesz się, że obrazy są hałaśliwe, lubią żartować, są gadułami. To jest magia. Dlatego wydaje mi się, że nazwa „magiczny realizm” pasuje tu jak ulał.
Tigran Vardikyan: znakomity karykaturzysta i autor rysunków satyrycznych, którego twórczość znamy z Dziennika Zachodniego, tym razem prezentuje swoje malarskie prace w Galerii Teatru Korez (Katowice, plac Sejmu Śląskiego 2).
Tigran Vardikyan tworzy dzieła o tematyce fantastycznej, surrealistycznej, nawiązuje w technice do dawnych mistrzów, spośród których jako wzorce wymienia Leonarda da Vinci, Velazqueza oraz Rembrandta. W orbicie zainteresowań artysty znajduje się także projektowanie gier komputerowych i zabawek. Współpracował z bielskimi wytwórniami filmów animowanych przy realizacji dekoracji i animacji postaci rysunkowych. Miał ponad 30 wystaw portretów satyrycznych i malarstwa, m.in. w Krakowie, Poznaniu, Katowicach i Gdańsku, a także w kilku krajach europejskich.
[wystawę w Teatrze Korez oglądać można do 19 stycznia 2020 roku, od poniedziałku do piątku od 10:00 do 17:00 – wejście przez biuro Teatru, a także po spektaklach Teatru Korez, repertuar na www.korez.art.pl. Wstęp wolny]