Recenzje

Mało przekonujący triumf witalności

„Grek Zorba” w choreografii Lorki Massine’a w Teatrze Wielkim w Łodzi – pisze Wiesław Kowalski.

Teatr Wielki w Łodzi postanowił powrócić do baletowego tytułu, który po raz pierwszy swoje triumfy na tej scenie święcił 28 kwietnia 1990 roku. To wówczas odbyła się prapremiera polska „Greka Zorby” Mikisa Theodorakisa  w choreografii Lorki Massine’a – przedstawienie przyjmowane było entuzjastycznie, a finałowy taniec całego zespołu wraz z solistami bisowany był zawsze kilkakrotnie. Nie inaczej jest dzisiaj – aplauz publiczności, która bez większych emocji zdaje się oglądać wszystko to, co ów finał poprzedza, jest przede wszystkim wyrazem zachwytu nad pełnym temperamentu tańcem, który staje się apoteozą wolności.

Lorca Massine, syn urodzonego w Moskwie tancerza i choreografa Leonida Miasina, który zasłynął występami w Baletach Rosyjskich Diagilewa i jako twórca Rosyjskiego Baletu Monte Carlo w Ameryce, po raz pierwszy nad inscenizacją „Greka Zorby” pracował w 1988 roku w Arena di Verona. Od tego czasu jego choreografię, której libretto oparte jest na cieszącej się sławą książce Nikosa Kazantzakisa o losach imigranta z Macedonii można było podziwiać na scenach całego świata.

Czym dzisiaj mógłby być powrót do tej opowieści? – na to pytanie raczej nie uzyskamy odpowiedzi, albowiem – pomimo zapowiedzi twórców – otrzymujemy raczej konwencjonalne i pełne stereotypów emocjonalnych przedstawienie, które niczego nowego nie wnosi ani w sferę rozwiązań inscenizacyjno-interpretacyjnych, ani też pod względem tańca, który wydaje się być zaledwie sentymentalnym  i ckliwym powrotem do tego, co na baletowej scenie eksploatowano już wielokrotnie. Stąd pewnie rozczarowanie, które również zdeterminowane jest dość słabym w wyrazie i charakterze ruchem interpretowanym przez łódzkich tancerzy. Bo o ile nie pozbawieni subtelności soliści wychodzą z tego pojedynku obronną ręką, pozostali członkowie zespołu wydają się być raczej tylko martwymi odtwórcami, będącymi uczestnikami zdarzeń w małej greckiej wiosce, w której uwarunkowane tradycyjną obyczajowością życie zakłócone zostaje przyjazdem Johna, reprezentującego konsumpcjonizm  kultury Zachodu. Ta konfrontacja dwóch różnych świadomości i odmiennego traktowania podejścia do ludzkiej egzystencji mogłaby dzisiaj zaowocować perspektywą ciekawego spojrzenia na to wszystko, co wydarzyło się w tego typu relacjach, zderzających  materializm z  duchowością i idealizmem, w ciągu ponad trzydziestu lat od czasów pojawienia się „Greka Zorby” na baletowej scenie. Niestety, Lorca Massine poprzestaje na rodzajowym, biało-czarnym obrazku, który nie wychodzi poza próby wiernego odtworzenia powieściowego pierwowzoru. Tak ważne w tym przedstawieniu sekwencje zbiorowe, mające w plastyce ciała sugerować siłę międzyludzkich więzi, wydają się być mało wyraziste, sztampowe, pozbawione spontaniczności i autentyzmu, emocjonalnie wyblakłe  – ma się wrażenie, jakby tancerze skupiali się jedynie na poprawnym wykonaniu wszystkich choreograficznych układów, zapominając o tym, że są one nie tylko egzemplifikacją żywiołowości i dynamiczności greckiej społeczności. Na tym braku charyzmatyczności, romantycznej nostalgii i wykonawczej żarliwości cierpi najbardziej  dramaturgia spektaklu, który we wszystkich zbiorowych sekwencjach nie wychodzi poza udawanie i nastrój lakierowanej sztuczności. Najbardziej szkoda sceny z przywoływanie do porządku wdowy, w której kobieca bezbronność musi zmierzyć się z nieokrzesanym  obskurantyzmem i brakiem tolerancji – obraz ten nie wywołuje jednak większego wrażenia, nie elektryzuje też dramatyczną siłą. W ogóle Los w tej inscenizacji ma niewiele do powiedzenia, a przecież mógłby być znakomitym komentarzem dla zdarzeń  przywołujących wielkie sceny antycznych tragedii w  ukazywaniu nieuchronność ludzkiego losu, filozofii przemijania i poszukiwania szczęścia. Dlatego trudno w tym przypadku mówić o tańcu jako wewnętrznej potrzebie wyrażania emocji. Tego w inscenizacji Massine’a brakuje najbardziej.


Fot. Paweł Augustyniak

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,