O spektaklu „Fidelio” Ludwiga van Beethovena w reż. Johna Fulljamesa w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
„Fidelio”, pomimo że jest jedynym dziełem operowym Beethovena, nie stanowi żelaznego repertuaru światowych scen muzycznych. Brakuje w nim materiału na wokalne popisy czy inscenizacyjne fajerwerki, łatwych do zapamiętania melodii. A to publiczność operowa lubi najbardziej. Jego główną wartością jest za to tkwiąca w partyturze moc dramatycznego wyrazu i głęboko ludzkiego przesłania będącego wzniosłą, płomienną i uskrzydloną apoteozą wolności i braterstwa, osiągającą apogeum w finałowej sekwencji śpiewanej przez chórzystów.
W ostatniej warszawskiej inscenizacji reżyserowi Johnowi Fulljamesowi udało się kilkakrotnie otworzyć sceniczny świat na przestrzeń, światło i powiew swobodnej spontaniczności próbującej zerwać z wszelkim skrępowaniem, jednak statyczność zdaje się w tym spektaklu dominować (kwartet z I aktu „Mir ist so wunderbar” czy kwartet „Er sterbe!” z aktu II) . Duża część partii wokalnych śpiewana jest przodem do widowni z ograniczonym do minimum ruchem scenicznym. Bliższe to wszystko jest wykonaniom koncertowym. Jeśli dodamy do tego fatalnie obsadzonych głównych protagonistów, niewiele pozostaje momentów, które po obejrzeniu tego spektaklu pozostają w pamięci. Partię Leonory (bohaterka próbuje ratować w męskim przebraniu męża, który został podstępnie zamknięty w więzieniu za przekręty gubernatora) śpiewa gościnnie Ann Petersen dźwiękiem tak rozwibrowanym, gwałtownym i barwowo ostrym, że chce się zamknąć oczy i zatknąć uszy, by tego nie widzieć i nie słyszeć. Było to tym bardziej dotkliwe, jako że mamy do czynienia z postacią, która ma w sobie ogrom miłości, dobrego serca i współczucia. Nawet kilka naprawdę pięknych pian nie uchroniło tej śpiewaczki przed porażką. Nieco lepiej jest z Florestanem w interpretacji Torstena Kerla, ale i w jego przypadku razi śpiewanie mocno siłowe i przez to pozbawione jakichkolwiek niuansów.
Wobec tego, co powyżej, pozostaje nam słuchać muzyki (teksty mówione zostały usunięte), która pod batutą Lothara Koenigsa stara się oddać nieposkromiony kompozytorski geniusz, blask i żar partytury Beethovena. I udaje się to muzykom w orkiestronie znakomicie, choć realizatorzy dokonali sporo skrótów, przestawień i zmian, na przykład zamiast uwertury do „Fidelia” zabrzmiała „Leonora II”, a w scenie spotkania Leonory z Florestanem słyszymy nagle fragment z „Kwartetu smyczkowego a-moll” op. 132. Zabiegi te miały wedle słów reżysera zawartych w programie wzmocnić w pierwszym przypadku nastrój, w drugim refleksyjnie akcję spowolnić. Mam jednak wątpliwości czy w efekcie nie zaburzyły jednak nieco narracji z jej zwartością dramaturgiczną, która straciła tym samym na zrozumiałości i oczywistości libretta. Na pewno na pochwałę zasługuje bez wątpienia kwintet smyczkowy, jak i grupa instrumentów dętych, szczególnie waltornia i fagot.
Wobec słabej dyspozycji śpiewaków gościnnych na pierwszy plan wysunęli się soliści polscy: Krzysztof Borysewicz zaimponował w partii Rocca, dozorcy więziennego, piękną emisją, szlachetnością brzmienia i czystą intonacją, do tego wykreował postać, która zdeterminowana okolicznościami pozbawiona zostaje kręgosłupa moralnego i ludzkich uczuć; Maria Stasiak w roli jego córki Marceliny wprowadziła na scenę powiew dziewczęcości, świeżości i prostoty; stylowy baryton Krzysztofa Szumańskiego w roli Don Pizarra, bezwzględnego i oszukańczego gubernatora. Oczywiście jest w spektaklu Johna Fulljamesa (koprodukcja z Duńskim Teatrem Królewskim w Kopenhadze i Nederlandse Reisopera w Enschede) kilka scen teatralnie wysmakowanych, dzieje się tak w chwilach, kiedy pojawiają się w przestrzeni scenicznej trzy ekrany, projekcje i działa światło. Jest w tym przez chwilę jakaś poezja i próba symbolicznego nawiązania do mitu Orfeusza, tyle że reżyser tę poetykę bardzo szybko porzuca na rzecz dość przypadkowych, mało wyszukanych zadań aktorskich i inscenizacyjnych niedociągnięć. A może to tylko konsekwencja braku pomysłów. W zasadzie więcej o jego koncepcji możemy się dowiedzieć z wywiadu zamieszczonego w programie niż wyczytać z działań reżyserskich czasami mocno anemicznych. A zatem najnowsza inscenizacja opery „Fidelio” jako mrocznego dramatu rozpromienionego pełnym radości i szczęścia finałem tylko połowicznie spełnia oczekiwania wobec partytury Beethovena, która zasługuje bez wątpienia na realizację dużo bardziej teatralnie rozwibrowaną, no i przede wszystkim lepiej zaśpiewaną. Chciałoby się, by dobro i godziwość pokonały zło i despotyzm w lepszym stylu, przynajmniej wokalnym.
fot. Krzysztof Bieliński