O spektaklu „Chciałem być” w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi pisze Magda Kuydowicz
To miała być recenzja spektaklu Michała Siegoczyńskiego „Chciałem być” – muzycznej komedii inspirowanej biografią Krzysztofa Krawczyka w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Ale rola główna, a tak naprawdę kreacja Mariusza Ostrowskiego spowodowała, że napiszę właściwie tylko o nim. Znajomy dziennikarz namówił mnie na podróż w deszczową sobotę do Łodzi, by zobaczyć, jak utalentowany aktor Teatru Jaracza sobie z tym wyzwaniem poradzi. Spektakl grany o piętnastej odwiedziły tłumy łodzian. Akurat tego dnia sporo było samotnych mam z chorymi dziećmi na wózkach. Bardzo wymagająca, trudna publiczność, niecierpliwie czekająca na znane przeboje „Krawca” .
A jednak od pierwszej chwili, gdy tylko Mariusz Ostrowski pojawił się na scenie, wszyscy ulegliśmy jego magnetyzmowi. Ma on zwierzęcy instynkt, który pozwala mu szybko wyczuć z jakim widzem ma kontakt. Zaczął delikatnie, od pięknej piosenki o Natalii. Potem powoli stopniował napięcie. Wątki osobiste mieszały się z zawodowymi. Siegoczyński świadomie zaburzył w scenariuszu chronologię zdarzeń, bo interesowała go bardziej prawda o człowieku, niż linearnie opowiedziana historia kariery legendarnego piosenkarza. To, co uderza w interpretacji Ostrowskiego, poza świetnie zaśpiewanymi przebojami z wyczuciem charakterystycznego timbru głosu Krawczyka, ale jednak po swojemu, to umiejętność wyjścia z roli i spojrzenia na swojego bohatera z dystansu. Mariusz Ostrowski gra Krawczyka, a jednocześnie się mu przygląda jako aktor i mężczyzna. Z szacunkiem i poczuciem humoru. A to się udziela widowni. Oczywiście publiczność śpiewała wraz z aktorem „Parostatek” i inne hity, ale także potrafiła się chwilami zadumać, wzruszyć i pochylić nad arcyciekawą biografią piosenkarza.
Ostrowski prowadzi nas za rękę przez ponad trzygodzinne muzyczne widowisko pełne tylu anegdot, odwołań i cytatów, że gdyby nie jego charyzma, z percepcją tego wszystkiego mógłby być kłopot. Przywołane są takie legendy jak Anna Jantar, Krzysztof Klenczon, Trubadurzy, Goran Bregovic czy Ałła Pugaczowa. Komiczną część spektaklu reżyser oparł na historiach miłosnych piosenkarza – perypetiach z trzema żonami: Grażyną, Haliną i Ewą. Wątków osobistych jest naprawdę sporo i można by je spokojnie bez szkody dla całości ograniczyć. Motyw historii z Anną Jantar i Krzysztofem Klenczonem także otwiera kolejne drzwi do historii polskiej muzyki rozrywkowej, które w tym przypadku mogłyby zostać jedynie uchylone. Krzysztof Krawczyk miał w życiu tyle muzycznych i życiowych zakrętów, że nie sposób zrobić spektaklu o nich wszystkich. Widać ich wybór okazał się jednak zbyt trudny, a przecież selekcja materiału mogłaby wyjść temu widowisku na korzyść. Natomiast montaż wewnętrzny poszczególnych sekwencji, zapowiadanych przez samych aktorów, jest bardzo dobry. Tempo spektaklu również. Sprawdza się rola tylnych projekcji filmowych, dzięki którym nie tracimy z oczu głównego bohatera i jego partnerów. Michałowi Siegoczyńskiemu należą się słowa uznania za odwagę, z jaką opowiedział nam tę historię na scenie. A wszystkim aktorom partnerującym Ostrowskiemu za równą i dynamiczną grę. Stworzyli szalenie zgrany zespół. Świetna jest też charakteryzacja, dobra scenografia z wybiegiem w stronę widowni. To pozwala na bliski kontakt z widzem. Ostrowski śpiewając może uścisnąć dłonie widzom. Czujemy się jak na festiwalu w Opolu.
Oglądałam to przedstawienie z prawdziwym zainteresowaniem, niecierpliwie czekając na kolejne muzyczne występy Mariusza Ostrowskiego. Ważne jest także to, że wszyscy wyszliśmy z teatru na zalaną deszczem ulicę z uśmiechem. Pogodni, wypoczęci i pełni nadziei na to, że dzięki muzyce łatwiej po prostu będzie nam żyć.
Brawo Mariusz Ostrowski i brawo Łódź!
fot. Tomasz Stańczak