Katarzyna Enerlich: Prowincja pełna marzeń i gwiazd. MG, Kraków 2018 – pisze Izabela Mikrut
Martin to Niemiec, który przyjeżdża na mazurską prowincję, żeby odnaleźć kamienicę z dawnym mieszkaniem ojca. Do takich przybyszy polskie społeczeństwo nastawione jest z góry negatywnie, od razu uruchamiają się stereotypy „złego Niemca”, który odbierze ziemię i wysiedli ludzi z ich domów. Katarzyna Enerlich zdaje sobie sprawę z tych animozji i próbuje odczarować pokutujące wśród rodaków przekonania. Tutaj ojciec Martina to dobry człowiek, który nie tylko nie ma zamiaru przejmować majątku, ale nawet… finansuje nowej właścicielce remont.
Jednak nie to jest podstawowym tematem „Prowincji pełnej marzeń i gwiazd”, dwupowieściowej książki Katarzyny Enerlich – co pewien czas wracającej na rynek wydawniczy. Nie to i nawet nie piękno Mazur, chociaż autorka stara się jak może, żeby promować lokalne wartości. Przyciągnąć czytelniczki chce tasiemcowymi przygodami Ludmiły Gold, dziennikarki z prowincji. Ludmiła – jak to bohaterki obyczajówek – dość szybko traci pracę, która wcześniej była dla niej niemal całym światem. Kobieta ma jednak dość apodyktycznego szefa i nie zamierza męczyć się dłużej tam, gdzie jej nie chcą. Ma odwagę marzyć: liczy na to, że stworzy rodzinę, urodzi dziecko i przeniesie się do własnego domu. Przekonuje czytelniczki, że jeśli tylko zacznie się precyzować swoje pragnienia, cały świat postara się je spełnić. I to idealistyczne podejście staje się motorem napędowym fabuły. Ludka najpierw rozkochuje w sobie Niemca, potem – kolegę z pracy, zyskuje rodzinę, zachodzi w upragnioną ciążę… Po drodze przeżywać będzie mnóstwo szarpiących nerwy problemów, ale to wszystko nie ma większego znaczenia, bo kiedy bohaterka osiągnie duchową równowagę, nic jej nie pokona.
W fabule – naiwne czytadło z moralizatorskimi wtrętami. Ludka nie czeka, aż znajdzie ją nowa praca, sama wynajduje sobie zajęcia i od razu może z nich wyżyć. Jeśli przed nią życiowy zakręt – poddaje się losowi bez większych stresów. Wszystko się jakoś ułoży, wszystko jest po coś. Ze swoich przygód bohaterka wyciąga przesłania dla odbiorczyń – do tego próbuje je ciągle przekonać do zdrowego trybu życia i do uroków prowincji. Autorka zachowuje się tak, jakby Ludka miała patent na życie – i znała jedyną właściwą drogę. Kłopot jednak nie w fabule, a w sposobie jej realizacji. Kiedy lata temu Katarzyna Enerlich wchodziła na rynek kobiecej literatury obyczajowej powieścią „Prowincja pełna marzeń”, uderzał w tomie absolutny brak korekty – i brak redakcji. Teraz część błędów została poprawiona, ale nie da się zlikwidować pewnych pisarskich manier. Autorka uwielbia doprecyzowywać: wprowadzenie nowej postaci lub motywu oznacza co najmniej akapit niepotrzebnych czytelniczkom dygresji, wyjaśnień kompletnie bez znaczenia dla akcji i dla postaci. Nie wyczuwa autorka infantylności części spostrzeżeń albo sformułowań, dubluje określenia – a to tylko niektóre zastrzeżenia do opisów. Brakuje Katarzynie Enerlich wyczucia narracyjnego, tego, co przekuje pomysł na książkę w faktyczną wciągającą powieść. Naiwność w połączeniu ze szkolnym dydaktyzmem nigdy się nie sprawdza – jednak autorka dostarcza swoim odbiorczyniom tyle silnych emocji w warstwie relacji międzyludzkich, że musi utrzymać się na rynku nawet mimo oczywistych niedociągnięć w tekście i konstrukcji powieści.
„Prowincja pełna marzeń i gwiazd” to jedna z wielu prób odnalezienia przepisu na szczęście i pomysłu na egzystencję – jeszcze sprzed boomu na schemat fabularny o wyjeździe bohaterki na wieś i uprawianiu rękodzieła. Katarzyna Enerlich może zarażać optymizmem, ale u jej bohaterki ten optymizm wypada niezbyt przekonująco i szczerze.