Wywiady

Maska i blizna

Rozmowa z Arturem Święsem.

cykl: rozmowy na 30-lecie Korezu

– Jak znalazłeś się w Korezie? Czym różnił się od dzisiejszego?

Artur Święs: Od trzydziestu lat przyjaźnię się z Robertem Talarczykiem, który już bardzo dawno miał swoje miejsce w Teatrze Korez. Myślę, że pierwszy raz byłem tu na drugiej próbie generalnej Cholonka. Jeszcze wcześniej Robert pokazał mi książkę Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny. Mówiłem mu: „Robert, z tego się nie da zrobić sztuki, bo bohaterowie cały czas opowiadają, opowiadają, gdzie tu fabuła?” Ale kiedy obejrzałem tę drugą próbę generalną, a sam wtedy siedziałem na widowni, powiedziałem im, że to będzie ogromny sukces. I, oczywiście, wiadomo, jak to się skończyło, to znaczy nie skończyło, bo cały czas trwa. Czym ówczesny Korez się różnił od dzisiejszego? Był tak samo pełen radości, ale był – jakby – cichszy. Ludzie, jeszcze przed sukcesem, byli pełni nadziei, a mniej… głośni.

– Czy miałeś jakieś przyzwyczajenia, nawyki, systemy ze scen instytucjonalnych, które tutaj w ogóle się nie sprawdziły?

Ś.: W teatrze instytucjonalnym przeważnie jest jeden dowódca, który jest reżyserem i ten reżyser bezwzględnie stara się narzucić nam jakieś swoje wizje postaci. Mówi się, że my współuczestniczymy w tym tworzeniu, ale tak naprawdę to teatr niedemokratyczny. A Korez jest teatrem demokratycznym: jeżeli pracuję z Radkiem Dunaszewskim i z Mirkiem Neinertem, to to jest wspólne tworzenie. Oczywiście, oni reżyserują, ale to, co ja tam wniosę, to później w spektaklu jest. Druga sprawa: teatr instytucjonalny tak już ma, że tam się wszyscy kurczowo trzymają tekstu. A tu, jeśli nie powtórzymy, a wyjdziemy na scenę, to jest weselej. Mało tego, że weselej, nawet chyba bardziej profesjonalnie, bo jesteśmy bardziej wyczuleni na siebie i dzięki temu jesteśmy prawdziwsi. Jest dialog, bywa, że jest zabawnie, jesteśmy bardziej krwiści przez ten zestaw emocji, który nam towarzyszy. Nie grozi nam w żadnym stopniu rutyna.

– Zdarzył Ci się tu jakiś wyjątkowo udany sceniczny żart?

Ś.: Chyba największym scenicznym żartem jest to, że w ogóle w tym teatrze jestem. Tak, to ja jestem żartem, cześć.

– Pamiętasz sytuację, w której musiałeś wybrnąć z katastrofy tak, żeby publiczność Korezu się nie zorientowała?

Ś.: Tak, mieliśmy potężną katastrofę, to znaczy ja miałem, bo to było bardzo bolesne dla mnie. W czasie premiery spektaklu Pojedynek Anthony’ego Shaffera, w którym to spektaklu mam przyjemność grać ze wspaniałym Mirkiem Neinertem, pod koniec tegoż spektaklu Mirek strzela do mnie z pistoletu. Miałem na sobie sztuczną bluzkę z długim rękawem. Z pistoletu poszła iskra, ja padłem martwy i poczułem, że moja ręka się pali. To znaczy, prawdopodobnie się żarzyła, bo materiał się tlił. Tak się żarzyła, że nagle pojawił się żywy ogień. Zauważył to Mirek i, kładąc się na mnie w rozpaczy, że mnie zastrzelił, zdusił ten ogień. Natomiast doszło do tego, że po tych wielu latach do dzisiaj mam bliznę, więc za ten spektakl mam Złotą Maskę i bliznę, a w bliźnie są jeszcze takie czarne fragmenty…

– Wyprzedzasz trochę pytanie: podwójna rola w Pojedynku, zresztą nagrodzona Złotą Maską. Jak ją budowałeś?

Ś.: Pracowało nam się cudownie z tym harleyowcem. Nasz Radek Dunaszewski przyjeżdżał na harleyu z tak daleka na próby… kiedy sobie siedzieliśmy, uczyłem się luzu od moich dwóch kolegów… Kiedy robiliśmy tę trzecią postać, czyli Inspektora Dopplera, to się tak dziwnie stało, że przyszedłem chyba na drugą próbę i nagle sam się wymyślił głos, sam się wymyślił ruch, sylwetka ciała, same się wymyśliły gagi – i tak już zostało. Nie musiałem się nad niczym wysilać, to nieprawda, że ciężko nad tym pracowałem. Fajnie było i fajnie jest, cieszę się, że to gramy.

– Co zmieniasz w swoich bohaterach po latach, jeśli w ogóle?

Ś.: Nie zmieniam moich bohaterów po latach, oni się zmieniają na każdym spektaklu. Zależy od tego, jaki nastrój ma mój partner, jaki nastrój mam ja – wtedy te relacje się różnie układają. Na przykład czasami Mirek bardziej pastwi się nade mną, bo wie, że może sobie na to pozwolić, bo jestem bardziej nieśmiałym i bardziej zagubionym człowiekiem, a czasami jestem bezczelnym typem i wtedy musi do mnie inaczej podejść, bardziej mnie podpuszcza. Za każdym razem robimy to sobie tak, jak chcemy i dlatego baaardzo lubię pracować z tym aktorem. Po prostu Mirek jest żywym człowiekiem na scenie, dlatego te postaci zmieniają się na każdym spektaklu.

– Masz jakieś sceniczne marzenie związane z Korezem?

Ś.: Mam marzenie związane z Korezem: chciałbym zagrać w czymś w Korezie, tak po prostu. Od ośmiu lat w niczym nowym tu nie zagrałem, więc taki ze mnie aktor Korezowy raczej gościnny. Wolałbym mieć znowu jakąś większą przyjemność i wiążę tę przyjemność z tym teatrem.

– Teraz można Cię zobaczyć też w Komecie: zastępstwo na stałe jest twórcze czy odtwórcze?

Ś.: W Komecie chyba już po czterech latach ale, niestety, niewielu zagranych spektaklach. To jest ogromny problem, jeżeli się robi zastępstwo za kogoś, bo wiadomo, że człowiek nie jest wpisany w przedstawienie od początku i rzadko się zdarza, żeby stał się jego częścią w pełni, w stu procentach. Ale już po tak długim czasie, powiedzmy sobie tak: jest kilka utworów, które zaczynają być „moimi”. Kilka, bo nie wszystkie. Oczywiście, że to lubię, jak wszystko, co jest wyzwaniem, ale za każdym razem jest to premiera zastępstwa, stres… Chciałbym Kometę grać częściej. To fajne jest. Piękne. Cudowne.

– Co w przygotowaniach spektakli Cię najbardziej irytuje, a co cieszy?

Ś.: Nie, co mnie może irytować? Nie mam tak wielu tytułów, żeby mnie coś irytowało. Generalnie lubię pracować z facetami.

– Czy w Twoich rolach jest miejsce na prawdziwego Artura Święsa? Gdzie?

Ś.: Miejsce na Artura Święsa jest już coraz dalej, dlatego że im bardziej staję się profesjonalny po wielu latach pracy, a muszę powiedzieć, że już mam ponad sto premier, tym dalej jestem od Artura. Raz na kilka lat zdarza się rola, która niesie w sobie jakiś komunikat, opowieść o mnie osobiście, to jest wielka przyjemność. Staram się nigdy nie ujawniać, która to jest postać, ale ja to wiem, że jakieś pojedyncze zdanie bardzo mocno mnie dotyczy, mocno dotyka i wtedy wiem, że to jestem ja. Ale zdarza się też często, że jeżeli zagram jakąś rolę, to ludzie – nawet ci z branży – mówią „Aaa, bo to jest takie pod Święsa, Święs właśnie tak gra… To jest właściwie cały Święs”. Potem sobie to analizuję, myślę i okazuje się, że: zaraz zaraz, przecież ta postać to był morderca albo kochanek, albo pół dupy zza krzaka, albo świr, albo wesołek, nic ze sobą nie miały wspólnego, a oni mówią, że to było pode mnie. Cieszę się, bo to znaczy, że było to wiarygodne.

– Co chciałbyś tutaj zagrać?

Ś.: Chciałbym zagrać w Teatrze Korez coś, co bawi, a nie nudzi, trochę straszy, chciałbym, żeby to była sztuka męska – nie chodzi o to, żeby sami mężczyźni grali, ale żeby miała męski charakter, żeby nie obracała się wokół pieprzenia o miłości, takie trililili, tylko żeby to było starcie dwóch osobowości, albo trzech osobowości, żeby to było coś w rodzaju Pocałunku kobiety pająka Puiga, coś takiego charakternego, zabawnego, nowoczesnego, może tarantinowskiego może… tak, żeby się pobawić w prawdziwych kowbojów.

– Moment największej zawodowej satysfakcji?

Ś.: Największa zawodowa satysfakcja jest przede mną.

– Jaki masz sposób na rozśmieszanie?

Ś.: Sposób na rozśmieszanie to nie myśleć o tym, żeby rozśmieszać. Jak się o tym nie myśli, to się rozśmiesza, a jak się myśli to się prawie nigdy nie rozśmiesza. Proste? Proste. A, i odrobina inteligencji… to jest to, co się zarzuca niektórym aktorom: „byłby dobrym aktorem, gdyby nie był inteligentny”. Inteligencja powoduje, że czasem da się rozśmieszyć.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,