„Matka Joanna od Aniołów” Jarosława Iwaszkiewicza w reż. Jana Klaty w Nowym Teatrze w Warszawie – pisze Alicja Cembrowska.
Nie umiałam do końca odpowiedzieć na pierwsze pytania: „Jak spektakl?”. Później zaczęłam się zastanawiać, że może o to chodzi, bo „Matkę Joannę od Aniołów” Jana Klaty w warszawskim Nowym Teatrze się ogląda i czuje, a nie rozkłada na czynniki.
Przywołując „Matkę Joannę od Aniołów”, myślę o Kawalerowiczu i jego świetnej filmowej adaptacji opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Głównie dlatego, że na studiach dokładnie analizowaliśmy film z 1961 roku. Kadr po kadrze. Minuta po minucie. Dlatego ze spektaklem Klaty miałam początkowo problem, bo zaczęła uwierać mnie wrodzona tendencja do szukania sensów i… bezsensów. Reżyser postawił natomiast na satyrę, ironię, groteskowo połyskujące kostiumy kardynałów (czym zwraca uwagę na kościelną hierarchię), przerysowanie. Stworzył wizualnie mocne, dopracowane i efektowne widowisko; obśmiał hipokryzję instytucji, która kisi się we własnym sosie i konsekwentnie trzymał się linii patriarchat-kobiecość-system.
W warstwie formalnej spektakl jest bardzo dobry. Wrażenie robią siekiery wbite w czarne krzyże, oszczędna scenografia, ograniczająca się do ciężkich czerwonych kotar i monumentalnych schodów w centralnej części sceny, poruszająca muzyka, przejmujące i dosadnie zagrane sceny egzorcyzmów.
Poszczególne (nieraz może nieco przydługie) etiudy – spowiedź Joanny, wypędzanie demonów, wygibasy mniszek na zwisających linach, odśpiewanie przez Suryna „Ojcze nasz”, upadek Młodego Papieża (Maciej Stuhr), tańczący Reb Isze (świetny Jacek Poniedziałek), gitarowe solo kardynała (Wojciech Kalarus) – tworzą niejako odrębne opowieści, z osobna wskazując palcem kościelne grzeszki. Pychę, butę, słabość. Czy jednak jest w tej narracji coś świeżego i nowego?
Chyba nie. Tym bardziej że w ostatnich latach ruchy Kościoła Katolickiego (nie tylko w Polsce) są pod sporych rozmiarów społeczną lupą i chociaż niektóre środowiska nie chcą otworzyć oczu, by w taki rodzaj lustra spojrzeć, to nie ma nic odkrywczego w tym, że kościelni hierarchowie nadal dopatrują się zła w kobiecej waginie (to akurat błyskotliwa i zabawna scena wypędzania demona z krocza) i nie są chętni, by opuścić swoją szczelną, choć powoli pękającą bańkę.
Na osobny akapit zasługuje Bartosz Bielenia, w którym zakochała się nie tylko polska widownia po „Bożym Ciele”. Aktor jest niezwykle charyzmatyczny, spokojnie niespokojny, magnetyczny. Jego postać to przykład księdza trochę głupkowatego, niedouczonego, naiwnego i zagubionego. W inscenizacji Klaty jedynie jedna scena bardzo wyraźnie pokazuje rodzącą się relację romantyczną między Surynem a Matką Joanną (wybitna w tej roli Małgorzata Gorol!) – to ich intymny taniec.
Klata stworzył spektakl do patrzenia. I to właśnie ta wizualna wartość jest powodem, dla którego warto wybrać się do warszawskiego Nowego. Bo skoro wszystko już i tak zostało powiedziane, to teraz po prostu popatrzmy?
fot. Maurycy Stankiewicz