„Aida” Eltona Johna i Tima Rice’a w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie – pisze Agnieszka Serlikowska.
Po zabałaganionych wątkowo i miałkich muzycznie „Pilotach” na kolejną premierę Teatru Muzycznego Roma szłam z duszą na ramieniu. Szczególnie, że „Aida” jakkolwiek podpisana wybitnymi nazwiskami Elthona Johna i Tima Rice’a tkwi już raczej w przeszłości światowego musicalu, a jej legenda nieco przygasła. Tymczasem inscenizacyjnie to jedna z lepszych produkcji stołecznej Romy, przede wszystkim ze względu na charyzmatyczną obsadę i przemyślaną realizację.
Nie sposób nie porównywać fabuły „Aidy” – muzycznego spektaklu wprost ze stajni Disneya – do operowego pierwowzoru. Paradoksalnie przyjęte przez twórców musicalu rozwiązania wypadają z korzyścią dla bohaterów. Aida – na ponad dziesięć lat przed Roszpunką, Meridą i Elsą – to nowoczesna księżniczka, której nie w głowie małżeństwo, a walka i wielka polityka. Jest inteligentna, empatyczna i doskonale włada bronią. Również w przypadku Amneris autorzy libretta okazali się łaskawi tworząc postać wrażliwą, ale nie naiwną, wykorzystującą urodę, ale nie cyniczną, wreszcie – dobroduszną, a nie małostkową. Nie mamy tu typowego trójkąta miłosnego rodem z komedii romantycznej, w której nowo poznana kobieta zmienia świat złotego chłopca uwikłanego w związek z urodziwą, acz głupią i podłą kobietą. Dzięki temu twórcom „Aidy” przy Nowogrodzkiej udało się uniknąć stereotypu w postaci przypisania blondynce (wszystkie aktorki grające Amneris mają ten kolor włosów) roli pięknej, ale pustej, a brunetce – mądrej i wyjątkowej.
Co interesujące, w spektaklu wyraźnie wybrzmiewa motyw przeznaczenia. Abstrahując od pewnych luk w fabule i nieco banalnych dialogów o małżeństwie i miłości przeklętej przez gwiazdy (ostatecznie jesteśmy jednak w disneyowskim musicalu), nie sposób nie zwrócić uwagi na podkreślaną wielokrotnie małość człowieczego losu czy brak możliwości wyrwania się z roli społecznej i oczekiwań wspólnoty wobec jednostki. Budzi to, skądinąd jak najbardziej na miejscu w kontekście tematu spektaklu, skojarzenia ze starożytnymi mitami i tragediami. Gdzieś w powietrzu unosi się Ananke rodem z „Katedry Marii Panny w Paryżu” Victora Hugo. Bohaterowie, jakkolwiek nie postąpią, skazani są na los, na który nie zasłużyli.
Nawet jak na Teatr Muzyczny Roma słynący ze sprawnych, wielkich inscenizacji, zadziwia spójność i zręczność musicalu. Każdy zaśpiewany dźwięk i wykonany ruch są perfekcyjne. Co ciekawe to przedstawienie zaskakująco oszczędne w środkach, bez gadżetów i wybuchów, dzięki czemu cały ciężar spektaklu przeniesiony jest na bohaterów. Tym bardziej ogromne wyzwanie spoczywało na odgrywających główne role. Natalia Piotrowska-Paciorek (Aida), Agnieszka Przekupień (Amneris), Marcin Franc (Radames), a także Piotr Janusz (Mereb) świetnie z nim sobie poradzili. Na szczególną uwagę zasługują przebywający praktycznie cały spektakl na scenie – Natalia Piotrowska-Paciorek i Marcin Franc. Z pozoru szeleszczące papierem postacie przeklętych kochanków zbudowali w sposób przekonujący i nadspodziewanie ludzki, nie zapominając o doskonałym śpiewie. Jednocześnie Wojciech Kępczyński odszedł od nieco monumentalnych w wyrazie miłosnych duetów, wykonywanych najlepiej metr od siebie, w kierunku publiczności. Dzięki prostemu zabiegowi nadania intymności tego typu piosenkom, udało się stworzyć niespodziewaną dotychczas chemię między bohaterami musicalu.
„Aida” to spektakl warty uwagi, mądry w zakresie przełamywania stereotypów płciowych i urzekający świetnymi wykonaniami. Zdecydowanie nie potrzebuje latającego dywanu by zaczarować publiczność.
Fot. Kaius W. Pyrz