Jacek Mikołajczyk, nowy dyrektor Teatru Syrena w Warszawie, nie ukrywa tego, że kocha musicale. Dotychczas z powodzeniem zainscenizował między innymi „Rodzinę Addamsów” w Gliwicach czy „Zakonnicę w przebraniu” w Poznaniu. Na swój reżyserski debiut przy Litewskiej wybrał „Czarownice z Eastwick”, które wciąż pozostają w pamięci widzów i czytelników dzięki powieści Johna Updike’a wydanej w roku 1984 i filmowi George’a Millera z roku 1987 z Jackiem Nicholsonem, Cher, Susan Sarandon i Michelle Pfeiffer. W takich sytuacjach oczekiwania publiczności są bardzo duże, tym bardziej że porównania z pierwowzorem literackim czy filmowym zdawały się być nieuniknione. Tak się jednak nie stało, albowiem Jacek Mikołajczyk, pospołu z Jarosławem Stańkiem (choreografia) i Grzegorzem Policińskim (scenografia), stworzyli rozśpiewane i roztańczone widowisko w pełni autonomiczne, naznaczone własnym charakterem pisma, z zaskakująco sprawną aktorsko, wokalnie i tanecznie gromadą dynamicznych aktorów, z cieszącymi oko kolorystyką i krojem kostiumami (Ilona Binarsch), zjawiskowymi koafiurami, charakteryzacjami i z muzyką na żywo, która dobiega z otwartego po siedmiu latach specjalnie na tę okazję orkiestronu. Do tego wyłoniona podczas castingów do spektaklu obsada głównych bohaterów, zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej premiery, gwarantuje, że kilka z motywów muzycznych będziemy jeszcze nucić długo po wyjściu z teatru. Gdy do tego dodamy lekkość dowcipnie zainscenizowanych sytuacji, sukces frekwencyjny tego spektaklu jest nieunikniony.
Musical „Czarownice z Eastwick” Johna Dempseya i Dana P. Rowe’a bez wątpienia otwiera nowy etap w dotychczasowej działalności Teatru Syrena. Jacek Mikołajczyk, po latach eksperymentowania z repertuarem poprzedniego dyrektora Wojciecha Malajkata, pragnie powrócić do tego, co kiedyś stanowiło o wyjątkowości tego miejsca. Jego misją ma być czerpanie „ze swojej tradycji i bogactwa kulturowego Warszawy” a tworzenie „w nowoczesnej formule”. Syrena ma „być czułym barometrem nastrojów i potrzeb dzisiejszej publiczności”. Ma „Pogłębiać myśl. Szanować widza i jego czas”. Przypomnijmy, że to na tej scenie, założonej przez Jerzego Jurandota, królowali niegdyś artyści wywodzący się z przedwojennych kabaretów, najpierw Adolf Dymsza, Ludwik Sempoliński, Mira Zimińska, później Loda Halama, Helena Grossówna czy Kazimierz Krukowski. Triumfy na tej scenie święcili też niezapomniani Hanka Bielicka i Kazimierz Brusikiewicz. Jurandot wraz ze Stefanią Grodzieńską od początku dbali o to, by prezentowanie rozrywkowego repertuaru, zarówno kabaretów satyryczno-rewiowych, jak i współczesnych komedii muzycznych i fars, było na jak najwyższym poziomie literacko-muzycznym, stąd zapraszali do współpracy choćby tak wybitnych twórców jak Julian Tuwim, Antoni Słonimski czy Konstanty Ildefons Gałczyński. Jak wynika z zapowiedzi nowej dyrekcji teatru, Syrena ma w swoich działaniach artystycznych podążać w podobnym kierunku, stąd zapewne zaproszenie do współpracy Michała Walczaka, twórcy Pożaru w Burdelu, najpopularniejszego obecnie kabaretu w Warszawie. Pojawiają się też kolejne zapowiedzi premier musicalowych, gorących tytułów z West Endu czy Broadway”u. Warszawska premiera „Rodziny Addamsów” już za nami.
Ryzyko wyboru „Czarownic z Eastwick” na otwarcie nowego sezonu artystycznego w Syrenie było duże, albowiem z różnych powodów tytuł ten nie odniósł sukcesu ani w Londynie, ani też w Nowym Jorku ( grany był również w Czechach, Norwegii, Brazylii i Austrii). Tym większe uznanie należy się realizatorom warszawskiej inscenizacji, którzy stworzyli dzieło na wskroś nowoczesne, imponujące rozmachem, tętniące energią i dynamiką wszystkich zaangażowanych w to przedsięwzięcie artystów. Może nieco szkoda, że warszawska inscenizacja zatrzymuje się tylko na poziomie dobrze skrojonej rozrywki, czy też zabawy samą konwencją musicalu, z puszczaniem od czasu do czasu oczka do widowni, rezygnując z postawienia spektaklu w nieco szerszym kontekście problemów natury emancypacyjnej czy feministycznej. Ale chyba też nie do końca takie były założenia realizatorów. Spektakl nie próbuje niczego manifestować, a z tytułowych bohaterek nie czyni walczących z ideologią czy seksizmem rewolucjonistek. Eksponuje przede wszystkim szczerość ludzkich emocji, od tych najczystszych, do tych, które próbują złością czy nienawiścią przykrywać niepowodzenia własnego życia rodzinnego czy zawodowego. Opowieść o trzech kobietach po przejściach, które mają kłopoty ze zbudowaniem trwałego związku z mężczyznami, poszukujących nowych bodźców w realizacji swoich kobiecych i seksualnych oczekiwań, jest jednocześnie historią prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka z końca lat sześćdziesiątych XX wieku, jego konserwatywnej, zakłamanej i wścibskiej społeczności oraz purytańskiej mentalności. Wszystko się zmienia w momencie tajemniczego przybycia do Eastwick, miasteczka położonego w stanie Rhode Island, demonicznego i mało pospolitego, a zdecydowanie bardziej ekscentrycznego Darryla van Horne’a, który swą bezkompromisowością, niekiedy nie pozbawioną wulgarności w uwodzicielskich poczynaniach, wprowadza w zaśniedziałą, zakłamaną i filisterską rzeczywistość amerykańskiej prowincji sporo zamieszania. Bez trudu udaje mu się uwieść marzące o idealnej miłości kobiety i zwabić je do swej rezydencji. Tym samym konflikt bogatego mężczyzny ze strażnikami moralności staje się nieunikniony. Nadprzyrodzone siły też mają w tym wszystkim niepośledni udział, a niektórzy nawet zejdą z tego świata, wcześniej próbując nieudanie walczyć ze złem, które rozpanoszyło się wraz z przybyciem „niesfornego” dżentelmena.
Siłą warszawskiej inscenizacji, oprócz zgrabnego przekładu Jacka Mikołajczyka, są bez wątpienia wszystkie sceny zbiorowe, w których Jarosław Staniek doskonale ruchem oraz gestem scharakteryzował obyczajowość rozplotkowanych i zakompleksionych mieszkańców Eastwick, trwoniących czas na nudnych spotkaniach w kościele i smutnym siedzeniu w barze. Scena „Brudnego prania” to prawdziwy majstersztyk. W ruch bowiem poszły nie tylko pralki i bielizna, ale i tancerze w środku nich. Podobnie jak rozwibrowany do imentu i gorący niczym ogień „Taniec z demonem” z łańcuchami w akcie drugim. Nie inaczej jest z numerem rozpalającym emocje, a utrzymanym w charakterze gospel, „Chwały mej pieśń”. Dodajmy do tego, że układy choreograficzne wcale do najłatwiejszych nie należą i wymagały ogromnej dyscypliny, by w gęstym ruchu nie stracić charakteru postaci, a jednocześnie być razem z grupą, która tworzy zrytmizowaną w jedności bryłę. To właśnie za sprawą prowincjonalnej atmosfery cała historia gna do przodu, a w tytułowych bohaterkach uwydatnia ich bezkompromisowość, bunt i pasję, z jaką walczą o swoją niezależność.
Wiele w tym przedstawieniu, choć przecież z dużą ilością muzyki i śpiewu, zależy od umiejętności czysto aktorskich. Ciekawie wypada konfrontacja kreowanych postaci, biorąc pod uwagę fakt podwójnej obsady ról głównych. Pierwsza scena, podczas której dochodzi do prezentacji bohaterek przy kieliszku martini, a także do zwierzeń na temat idealnego mężczyzny, troskliwego, naturalnego, silnego jak tur i w każdym calu doskonałego, w moim przekonaniu jest nieco przeinfantylizowana, a co za tym idzie w swej naiwności dość bezbarwna i banalna. Potem jest już dużo lepiej, ale być może tak się dzieje za sprawą ekspresji van Horne’a, który w interpretacji Przemysława Glapińskiego wprost rozsadza scenę. Dobrze radzą sobie aktorsko Olga Szomańska, jak i Ewa Lorska, grające pełną temperamentu rzeźbiarkę Alexandrę Spofford, znakomicie prezentuje się w roli wiolonczelistki Jane Smart Barbara Melzer, z pozoru najspokojniejsza, najbardziej zdystansowana, pełna rezerwy, choć potrafiąca uroczo dopomnieć się o to, co i jej się z rozkosznych uciech należy, a także Paulina Grochowska jako rozwiedziona poetka Suky Rougemont, romansująca z Clydem, mężem Felicii (bardzo dobry w roli zapijającego smutki pantoflarza Michał Konarski), wciąż walcząca z umiejętnością wyartykułowania w słowach swoich potrzeb i oczekiwań Magdalena Placek-Boryń w tej samej roli wzięła sobie te kłopoty bohaterki chyba za bardzo do serca, bo sporo tekstu zginęło z braku wyrazistości dykcyjnej. Nie da się jednak ukryć, że najmocniejszą stroną wszystkich aktorek jest śpiew. I nie ma w tym nic dziwnego, albowiem teatralny repertuar muzyczny jest ich domeną. W „Czarownicach z Eastwick” każda z nich ma swoją osobną scenę z Darrylem (songi „Czekać na muzykę”, „Słowa” i „Kobiecej magii dar” pokazują jak wiele jest w kobiecie z małej dziewczynki), ale też wiele w spektaklu jest śpiewania w tercetach i wtedy słychać najbardziej ich niezwykłe umiejętności wokalne, znakomity słuch harmoniczny i wyczulenie na jakość brzmieniową i dynamiczną każdego dźwięku. Jednak największą wartością spektaklu jest soczysta i barwna rola wspomnianego już Przemysława Glapińskiego. Aktor nie tylko świetnie śpiewał, ale też potrafił zabawnie ogrywać swoje warunki zewnętrzne, była w nim drapieżność, zmysłowość, świadomość każdego gestu, spora dawka diabelskich smaczków, zalotnych, dowcipnych i zniuansowanych. Była też samotność człowieka, który za wszelką cenę poszukuje kontaktu z drugim człowiekiem. Występujący w pierwszej obsadzie Tomasz Steciuk niestety rozczarowuje. Aż trudno uwierzyć, że mógł zawrócić w głowie samotnym kobietom, trafić do ich serc, uwieść ich myśli, rozpalić rozemocjonowane ciała, skłonić do nieposkromionej namiętności i oswobodzić kobiecą zmysłowość.
Duże brawa należą się najbardziej w tym dramacie poszkodowanej Felicii Gabriel (to ona padnie ofiarą mordu dokonanego przez jej męża, nie zdąży tym samym jako przewodnicząca komitetu opieki nad zabytkami osuszyć trzęsawisk i wyciąć wiązów, gdzie rezydują białe czaple) w bardzo ostrej, prawie że karykaturalnej interpretacji Beaty Olgi Kowalskiej. W drugiej obsadzie równie ekspresyjna i despotyczna w roli lokalnej społeczniczki jest Jolanta Litwin-Sarzyńska. Niezwykle trudny song „Czyste zło”, w którym o elementy iluzjonistyczne zadbał Maciej Pol, obydwie zaśpiewały rewelacyjnie. Dobre wrażenie pozostawiają też Maciej Pawlak w roli Michaela, syna Alexandry, a także jego odzyskana w finale narzeczona Jennifer, zagrana przez Katarzynę Domalewską. Duet „Nagle” pokazuje ich wspaniałą muzykalność i sceniczną wrażliwość.
Ciekawym pomysłem jest postać Fidela wykreowana przez Dawida Pelkowskiego / Krzysztofa Brodę-Żurawskiego. Ten nieodłączny towarzysz Darryla ma w sobie odpowiednią nutę nieposkromionego szaleństwa i potrafi, nie tylko w tańcu, wypełnić sobą całą scenę. Jest w nim frywolność, tajemniczość i dystynkcja, w zależności od tego w jakim kostiumie i gdzie się pojawi.
Trzeba powiedzieć, że od strony rzemieślniczej roboty reżyserskiej jest to spektakl przygotowany bez zarzutu. Płynność narracji, kompozycyjne przenikanie się poszczególnych planów i sekwencji działają jak w szwajcarskim zegarku. Zmiany dekoracji są prawie niezauważalne, bo doskonale zsynchronizowane z ruchem scenicznym. Do tego wszystko zostało kunsztownie i subtelnie oświetlone przez Artura Wytrykusa i Grzegorza Policińskiego. A Tomasz Filipczak pokierował jedenastoosobowym zespołem tak, że brzmi on rewelacyjnie. Muzyka nie jest tutaj tylko tłem dla tancerzy czy solistów, lecz pełnoprawnym elementem spektaklu, budującym jego napięcie i nastrój.
Fot. Bartek Warzecha
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.