Andrzej Turczyński: Kuglarnia. Wydawnictwo JanKa, Pruszków 2018 – pisze Izabela Mikrut.
„Kuglarnia” Andrzeja Turczyńskiego jest dokładnie tym, co w tytule: zestawem prestidigitatorskich sztuczek narracyjnych, umiejętnym maskowaniem braku pomysłu i warsztatową próbką. Nie znajdzie się w tej książce precyzyjnie konstruowanej fabuły ani przemyślanych sylwetek bohaterów. Wszystko już było, a autor jedynie czerpie z obszernego dorobku literatury, muzyki czy sztuk wizualnych po to, żeby nadać nową jakość przechwyconym motywom. Sam nie wie dokładnie, do czego zmierza, woli być obserwatorem i w tym dziwnym misz-maszu, który stworzył (albo: który stworzył się sam!) poszukiwać naddanych znaczeń. Jednak to, co stanowi świetną zabawę dla autora, niekoniecznie będzie równie mocno zachwycać czytelników. Przez pewien czas można nawet bawić się w literackie śledztwa, wyszukiwać nawiązania i zapożyczenia, a także sprawdzać, po co autorowi tak bogaty zestaw bohaterów i gdzie kończą się tropy. Jednak w gąszczu przeplatających się stale ścieżek brakuje tej wiodącej, która pozwoliłaby dążyć do konkretnego celu. Wszystko rozmywa się i samounicestwia: nie wystarczą eksperymenty formalne, żeby przekonać odbiorców do takiej lektury.
Andrzej Turczyński może być przekonany o tym, że funkcjonuje jako ironista, który trawestacjami i karykaturami zwraca uwagę na to, co w dorobku dziejowym istotne. Może też uważać, że karmi czytelników wyjątkowo inteligentną mieszanką znaczeń. Tyle tylko, że zapomina o efekcie – kolejne składniki jego przepisu w pierwowzorach zachwycały. Po przeróbce – a bez oryginalnego szlifu – natychmiast tracą na znaczeniu. Zaczynają służyć niedookreślonym celom, wydają się zbyt przypadkowe i już nie tak kuszące. Zajmuje się autor drogą do celu, a nie celem jako takim – przez co nie da rady zachęcić odbiorców do zmagania się z tekstem. Rzuca im wprawdzie wyzwanie: oto na kartach „Kuglarni” ukrywa się cała moc intertekstualnych odniesień i szyfrów – ale ich nadmiar będzie nużył, tak samo, jak męczy nadmiar bodźców w każdych okolicznościach. Niewielu czytelników będzie mieć na tyle cierpliwości, żeby zaufać autorowi i kibicować mu w drodze przez sztukę. Problemem Turczyńskiego jest to, że oferuje publiczności literackiej jakości przetrawione, rzeczy, które zostały już utrwalone w kulturze, i które w kolejnych trawestacjach przestają być ciekawym i godnym przypomnienia odnośnikiem, a zaczynają stanowić obowiązkowy zestaw sygnalizujący erudycję i przynależność do pewnej grupy społecznej.
Zabiegi kodowania treści podsyca autor jeszcze przez nieprzezroczystą narrację. Nadmierne upodobanie do przymiotników sprawia, że tekst staje się nieznośnie barokowy, kipi od przepychu i sam siebie zaciemnia. Turczyński próbuje rozmaitych stylizacji, w żadnej nie czuje się na tyle swobodnie, żeby uznać ją za naturalną. Nagina język do rzekomych wymogów tematycznych, sprawia przez to również, że „oszustwo”, czyli stałe odwoływanie się do dorobku innych, okazuje się jeszcze bardziej wyraziste.
„Kuglarnia” to lektura dla czytelników, którzy lubią bawić się w literackich detektywów i sprawdzać ślady książek czytanych przez autora, w żadnym wypadku natomiast nie nadaje się dla fanów beletrystyki. Ta powieść testuje samą siebie, pyta o granice wytrzymałości odbiorców w kwestii rozbuchanej narracji. Jedno wskazuje: że sama erudycja nie wystarczy, żeby przyciągnąć czytelników.