„Śmierć komiwojażera” Arthura Millera w reż. Radka Stępnia w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku – pisze Wiesław Kowalski.
Rola Willy’ego Lomana to dla Mirosława Baki na pewno doświadczenie niezwykłe, jako że aktor w roku 1992 wcielał się w postać Biffa w spektaklu zrealizowanym przez Feliksa Falka, również w gdańskim Teatrze Wybrzeże. W najnowszym przedstawieniu Radka Stępnia jest jeszcze jeden aktor z inscenizacji „Śmierci komiwojażera” sprzed 27 lat, a mianowicie Jarosław Tyrański – onegdaj Haping, dzisiaj Charley. Trudno oczywiście porównywać te dwa przedstawienia, bo język teatru w tym czasie też się zdążył zmienić, ale jak widać z opublikowanych recenzji obydwa zostały przez krytykę przyjęte bardzo przychylnie. W pierwszym chwalono role Jerzego Łapińskiego i Wandy Neuman, podobnie jak Jerzego Kamasa i Halinę Łabonarską w realizacji przygotowanej w tym samym roku przez Falka w warszawskim Teatrze Ateneum. Cieszy zatem powrót reżyserów do twórczości Arthura Millera, który w ostatnim czasie nie pojawiał się w repertuarze polskich teatrów zbyt często. W tym sezonie najpierw Agnieszka Glińska przygotowała znakomity „Widok z mostu” w warszawskim Teatrze Dramatycznym, teraz Radek Stępień pokazuje – choć bardziej skromnymi środkami – aktualność dramatu, który tytułowego bohatera włączył w krwioobieg najbardziej znanych kulturowo-literackich mitów. I niezależnie od tego, co byśmy na ten temat chcieli sądzić, rola Dustina Hoffmana z filmowej wersji Volkera Schlöndorffa zdaje się słuszność tezy stawianej przez amerykańską krytykę potwierdzać.
„Śmierć komiwojażera” napisana została przez trzydziestoczteroletniego Arthura Millera w roku 1947. Opowiada historię Willy’ego Lomana, który – po wielu latach podróżowania w celu zdobywania kontrahentów i przyjmowania zamówień na towar – pozbawiony zostaje pracy. Pomimo, że poświęcał się jej bez reszty, co odbiło się przede wszystkim na relacjach z jego synami, nic nie jest w stanie zmienić decyzji podjętej przez jego pracodawców. Jego dążenia do zagwarantowania rodzinie dostatniego życia w konsekwencji sprowadziły się do brania kolejnych kredytów, spłacania ich i szukania możliwości przesuwania terminów płatności. I choć Millerowi nie tylko chodziło o pokazanie mechanizmów determinujących rozwój życia społeczno-gospodarczego, to jednak nie da się ukryć, że mamy tutaj do czynienia z negatywną oceną ustroju kapitalistycznego, dla którego priorytetem były takie hasła jak przedsiębiorczość, walka o wpływy i pomyślność przekładająca się na oszczędności lokowane na bankowych kontach. I ta ponadjednostkowa warstwa dramatu, dotykająca problemów i zagadnień związanych z uszanowaniem człowieka zatrudnianego prze firmy, jest oczywiście w spektaklu Radka Stępnia bardzo wyraźnie wyeksponowana, choć nie mniej ważny jest też kontekst rodzinny, domowy, emotywny, który każe patrzeć na Lomana również przez pryzmat jego powinności mężowsko-ojcowskich. Bardzo dobrze wypadają w tej sferze spektaklu wszystkie sceny z Anną Kociarz, która z ujmującą czułością wciela się w postać Lindy i aż żal, że w drugiej części przedstawienia aktorka ma już tak niewiele do powiedzenia. Podobnie jest ze scenami z dorosłymi synami Wille’ego, wciąż próbującymi samodzielnie czegoś dokonać, choć póki co niewiele z ich działań wynika, w których udanie wcielają się Piotr Biedroń (zwłaszcza wzruszająca scena w finale) i Piotr Chys.
Gdański spektakl nie tylko dzięki aktorom (szkoda tylko, że Mirosław Baka gra jednak dość przewidywalnie i mam wrażenie technicznie, co nie do końca w rysunku postaci akurat mnie przekonuje – to zupełnie inny Loman od tego, którego pamiętamy z kreacji Thomasa Thieme w pokazanej na toruńskim Kontakcie inscenizacji Luka Percevala) ogląda się z ogromnym zainteresowaniem, ciekawie rozłożone są w nim akcenty dramaturgiczno-kompozycyjne, które nie pozwalają na jakiekolwiek oczywistości czy dychotomiczne skrajności. Stępień nie ucieka od tematów i kwestii dotyczących współczesnych systemów gospodarczo-instytucjonalnych, ale – również dzięki frapującym rozwiązaniom przestrzennym Elizy Gałki – udało mu się odejść od małego realizmu, którym dramat Millera jest w końcu obciążony. Na scenie Starej Apteki oglądamy tylko kilka kluczowych elementów „dekorujących” ubogie wnętrze mieszkania rodziny Lomanów (lodówka, stół, krzesła, kanapa, telewizor), w drugiej części scena jest niemalże pusta, dlatego wiszący nad głowami aktorów, przeraźliwie zagęszczony splot przewodów (u Percevala podobną funkcję spełniała zielona roślinność w donicach), tak jak wcześniej pojawiający się zza ściany dźwięk skaczącej piłeczki, metaforyzuje przedstawianą rzeczywistość i wszystkie egzystencjalne treści dotyczące ludzkich perspektyw i życiowych tęsknot do stabilizacji i sukcesu stawia w dużo szerszym, i bardziej ostrym kontekście.
Fot. Dominik Werner
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.