Rozmowa z Ewą Kubiak.
cykl: rozmowy na 30-lecie Korezu
– Na początku w Korezie grał Hubert [Bronicki], Ty trzymałaś się z boku. Jak pojawiła się pierwsza propozycja spektaklu tutaj? Co sobie wtedy myślałaś?
Ewa Kubiak: Nie wiem, czy trzymałam się z boku, po prostu byłam zajęta! (śmiech) Dwa kierunki studiów: dziennie w Katowicach, zaocznie w Krakowie, prowadzenie autorskiego Teatru Rawa i rozkręcanie własnej, repertuarowej sceny… byłam zajęta! (śmiech)
Aż wreszcie zdecydowaliśmy, Hubert i ja, że zamykamy scenę Teatru Rawa i wyjeżdżamy z Katowic, odkryć szeroki świat.
I wtedy właśnie Mirek [Neinert] zaproponował mi rolę w Wiwisexii.
Nie pamiętam co pomyślałam, chyba mnie zatkało, bo mentalnie miałam już spakowane walizki, ale nie wyjechałam. W końcu: roli w Korezie się nie odmawia. A świat? Cóż, świat poczeka (śmiech).
– Wiwisexia dała Ci od razu możliwość zagrania kilku skrajnie różnych ról. Która była najbardziej wymagająca?
K.: Hah! Na pewno byłam przerażona rolą Pielęgniarki-dominy. Bałam się, że niechcący uszkodzę nam dyrektora tym pejczem!
No i nie mogłam się odnaleźć, ale tylko na początku, w graniu Przyjaciółki. Chyba, wbrew pozorom, lubię myśleć o sobie w kategorii „intelektualistka”. Mirek, jako reżyser, powtarzał mi ciągle „Ewa, pamiętaj, im głupsza, tym lepsza”, więc miałam niezły zgrzyt (śmiech). Ale już po kilku pierwszych spektaklach, zaczęły mnie bawić reakcje widowni: dużo śmiechu, ale też westchnienia w stylu „niewiarygodne!” lub zmieszane pojękiwania „O, Jeeeezus…” – tak, to cytat. Ostatecznie bardzo polubiłam granie tej postaci. Jako Przyjaciółka Darii pozwalam sobie na wiele zachowań, których w życiu prywatnym może nie wypadałoby mi robić, ale na scenie – mogę wszystko!
Co do Matek, sprawa była dla mnie łatwiejsza, bo zdarzało mi się grać wcześniej role charakterystyczne – czułam, że dam radę.
– Zdarza się, że Twój życiowy partner Cię reżyseruje (jak w Kto nie ma nie płaci) albo z Tobą gra (jak w Nerwicy natręctw). Jak oddzielasz sprawy prywatne od zawodowych?
K.: Kiedy jestem z Hubertem w teatrze albo w innej sytuacji zawodowej, staram się z nim nie kłócić na tematy prywatne i nie okazywać czułości w sposób świadczący o tym, że jesteśmy parą. Ale nie wiem, czy to wystarcza, żeby oddzielić życie prywatne od zawodowego (śmiech)
Kiedy pracujemy razem nad wspólnym projektem, to wręcz nieustannie o nim rozmawiamy. Wieczory po próbach spędzamy przy stole w kuchni (zmieniliśmy mieszkanie, ale debaty nadal odbywają się przy stole w kuchni), z winem albo herbatą, omawiając, co się sprawdza, co można poprawić, do czego dążymy. Pracujemy razem od 9 lat, mamy podobny gust, dochodzimy często do tych samych wniosków, choć nie zawsze bez ostrej kłótni (śmiech). Znamy swoje mocne i słabe strony. Hubert to artysta, do którego mam największe zaufanie w kwestii teatru, więc lubię z nim pracować.
Nerwica… to pierwszy spektakl, w którym oboje gramy, w dodatku parę – szaleństwo! Ale przyznaję, że materiał jest bardzo wdzięczny i przyjemnie jest się w sobie wciąż na nowo zakochiwać.
– Wolisz słuchać reżysera, czy sama znajdujesz sobie miejsce na scenie?
K.: Wolę słuchać, bo reżyser widzi całość spektaklu, a moja rola jest tylko częścią całości. Zdarza mi się jednak podejmować dyskusje z reżyserem, bo lubię wiedzieć, w jakiej estetyce się poruszam, np. czy to bardziej kabaret, czy francuska komedia? Od tego przecież zależy, co i jak powinnam zagrać. Często mam własne przemyślenia na temat mojej postaci lub przynajmniej pytania, na które potrzebuję uzyskać od reżysera odpowiedź.
– Najzabawniejsza sceniczna wpadka albo improwizacja, której nie zapomnisz?
K.: Takie sytuacje bardzo mnie cieszą, ale nie pamiętam ich zbyt długo. Lubię improwizować w sytuacjach podbramkowych, kiedy trzeba się ratować – wrzucam mimowolnie piąty bieg – kiedy zaplączemy się w tekście albo nastąpi „złośliwość rzeczy martwych”. Na przykład ostatnio w Kto nie ma…, kiedy pakowałam torbę z kradzionym towarem pod sukienkę, wyleciała mi puszka, którą potem nieudolnie usiłowałam złapać; z podciągniętą z wypchania sukienką, miałam wrażenie, że świecę po widzach wypiętym tyłkiem, biegając zgięta w pół, w megapokracznej pozie, a ta nieszczęsna puszka turlała się w tę i z powrotem, bawiąc się ze mną w kotka i myszkę. Dopadłam ją wreszcie niemal spłakana ze śmiechu. Śmiałyśmy się z tego z Basią [Lubos] jeszcze w kulisie.
– Nie masz w Korezie dwóch takich samych ról, nawet zastępstwo (w Miłości i polityce) wymyśliłaś sobie na nowo. Czym jeszcze chcesz zaskoczyć widzów?
K.: Dziękuję! To chyba największy komplement dla aktora! Staram się robić każdą rolę od zera, z szacunku dla postaci, którą gram i żeby dać sobie szansę odkrycia nowych barw – tego, kim innym mogłabym być – sama bywam zaskoczona!
– Jest jakaś rola, o której tutaj marzysz?
K.: Lubię grać silne bohaterki, takie, które wchodzą na scenę i załatwiają swoje sprawy, w takich rolach czuję się najlepiej. Chętnie zagrałabym niepokorną milady, sufrażystkę, kowbojkę z Dzikiego Zachodu albo kogoś w typie Erin Brockovich lub kobiety pracującej. Pytanie, co na to Mirek?
– Czy coś od swoich scenicznych partnerów w Korezie podbierasz?
K.: Zdecydowanie uczę się od każdego, z kim gram i z każdym kolejnym wystawieniem, nawet tego samego spektaklu. Obserwuję warsztat innych i analizuję niektóre własne reakcje sceniczne. Lubię to robić!
– Kiedy tu przyszłaś, jak wyglądał Korez z Twojej perspektywy?
K.: Wydawał mi się większy (śmiech), czyli musiałam być mocno przejęta. Po obejrzeniu paru spektakli i tego, z jaką lekkością i wolnością można tu grać… Oczywiście, że chciałam znaleźć się na tej scenie!
– Najciekawsze wspomnienie związane z teatrem to…?
K.: Przejęte i niesamowicie mądre oczy młodych widzów – dzieci, które podeszły do mnie po MOMO (mój monodram; M. Ende, reż. H. Bronicki), dziękując za spektakl, jakby przeżyły właśnie naprawdę ważne życiowe doświadczenie. Jestem im za to niezmiernie wdzięczna, bo wtedy czuję, że robię czasem coś ważnego.
– Jaki masz sposób na rozśmieszanie ludzi?
K.: Podobno trzeba mieć do siebie trochę dystansu. Ja chyba trochę mam.
Im bardziej próbuję grać serio, tym bardziej ludzie się śmieją, a żart jest po prostu zapisany w scenariuszu lub wynika z sytuacji.
– Zwykle pamiętasz teksty wszystkich, nie tylko swoje. Zdarza się, że musisz ratować ich pamięcią?
K.: Fakt, słucham partnerów na próbach i w efekcie znam znaczną część tekstów sztuki. Nie celowo, po prostu z osłuchania. Czasem się to przydaje, ale staram się nie podpowiadać na siłę, bo może to popsuć partnerom ewentualną możliwość poimprowizowania.
– Na co dzień żyjesz zgodnie z zasadą zero waste. Jak wprowadzasz to do teatru?
K.: O nie, mam zdradzać takie sekrety?… Ok, dla dobra ludzkości! (śmiech)
Faktycznie, od paru lat staram się produkować jak najmniej śmieci i nie kupować rzeczy zbędnych. Jak to robię? Zadaję sobie pytanie: „Ewa, czy naprawdę tego potrzebujesz?” albo „Czy naprawdę musisz mieć to nowe?” Często odpowiedź brzmi „właściwie… nie!”.
Branża modowa (ubrania) jest jednym z najbardziej szkodliwych przemysłów dla środowiska, więc również dla człowieka. Dlatego staram się wybierać ciuchy z tzw. drugiej ręki, także jeśli mam wpływ na kostium, w którym gram. A w Korezie i w Rawie zazwyczaj mam na to wpływ, dlatego wyciągam ciuchy ze swojej szafy, od siostry, koleżanek; znajduję je na „wymienialnikach”, w internecie, sklepach charytatywnych, komisach lub second handach – możliwości jest naprawdę mnóstwo. Potem staram się dbać o kostium, naprawiam co trzeba, żeby jak najdłużej był dobry.
Ok, to jeszcze kilka szczegółów:
W Wiwisexii kubek na kawę w scenie jogi pierwotnie był kubkiem ze znanej sieci kawiarni, bo była wtedy moda, że hipsterzy chodzili z takimi kubkami. Ale moda przeszła, żart się przeżył, więc ponad rok temu zmieniłam kubek na wielorazowy. Sprawdza się równie dobrze, znaczy to samo, a ja czuję się z nim znacznie lepiej, bo prywatnie od dawna nie używam jednorazowych kubków na napoje.
W temacie kubka jest też anegdota z Nerwicy…: tuż przed premierą udało mi się przekonać Marcela [Sławińskiego], żebyśmy używali w spektaklu wielorazowych kubków na wodę. Argument „przecież nie będziemy tak śmiecić (jednorazówkami) przy każdym spektaklu” przekonał go od razu, a kubki akurat miałam w domu, bo kupiłam przy okazji innej premiery i czekały na wykorzystanie.
W Kto nie ma… część zawartości toreb to tzw. upcykling, czyli ponowne wykorzystanie po lekkim przerobieniu, np. opakowań, puszek itp., które posłużyły za rekwizyty. Haha, teraz pewnie się wszyscy zaczną lepiej przyglądać, żeby wypatrzeć rękodzieło! Rowerek treningowy przyjechał z kolei z balkonu mojej mamy.
Jest jeszcze parę sekretów, ale to zostawię na później.
Ach, może jeszcze jedna ciekawostka, bardziej dla kobiet: przed jednym ze spektakli wrzucałam kosmetyki do torebki, dość niezdarnie, i w ferworze upuściłam bronzer do twarzy – oczywiście cały się pokruszył na podłogę. Pomyślałam „do sklepu już nie zdążę, ale czytałam gdzieś o ekobronzerze na bazie kakao”. Zrobiłam szybką mieszankę w kuchni i tak mi się spodobała, że od tego czasu używam już tylko domowego ekobronzera z kakao. Może przy kolejnych wypadkach dorobię się innych domowych ekokosmetyków do makijażu, ale wszystko w swoim czasie.
mat. Teatru Korez