O koncercie Mitch & Mitch w Teatrze Syrena pisze Robert Trębicki.
Powiem tak, dotychczas nie do końca po drodze było mi z Teatrem Syrena. Jak już zobaczyłem trzy czy cztery spektakle, to nie do końca pasowała mi jakość aktorstwa czy treści. Takie to wszystko było średnie, nijakie, bez fajerwerków, ot, takie sobie. Z gatunku – do obejrzenia i zapomnienia.
Ale jakiś czas temu coś się zmieniło – nastała nowa dyrekcja i zmieniła Teatr Syrena w teatr muzyką płynący. To dobrze, bo muzyka jest najpiękniejszą ze sztuk. Nie miałem do tej pory szansy zobaczyć musicalowych propozycji teatru, ale moją uwagę zwrócił interesujący projekt „Syrena Music”, zapraszający ciekawe, acz kompletnie niemainstreamowe rzeczy z gatunku muzyki. Z tej właśnie serii wybrałem się na koncert zespołu Mitch&Mitch. Mam ogromną słabość do tej grupy z powodu młodzieńczo-piwnicznych doświadczeń z jednym z Mitchów, aczkolwiek największy szacunek wzbudzili, przywracając Zbigniewa Wodeckiego szerokiej publiczności. Tej, która nigdy by się jego twórczością nie zainteresowała. Bo geriatria, „pszczółka maja” i komuna. A jednak. Koncertem w Teatrze Syrena umocnili tylko ten szacunek. Mój szacunek.
Drodzy państwo, to, co się działo na scenie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zespół Mitch&Mitch zaprezentował przepiękną muzyczną sztukę: zagrał swoją ostatnią epkę, plus utwory z innych płyt, zaprezentował muzyczną zabawę, wykonał piosenkę z zagranicznym gościem. Dlaczego przepiękną? Przede wszystkim sprawił radość sobie, a dopiero potem zajął się publicznością. To piękna rzecz widzieć zespół, który na scenie bawi się muzyką, wspólnym graniem, który śmieje się ze swoich wzajemnych wpadek muzycznych czy rytmicznych. Publiczność tego nie jest w stanie zauważyć, ale takie rzeczy się dzieją. I to jest najsympatyczniejsze podczas takich koncertów. Jeden warunek – musisz siedzieć blisko sceny, wtedy jesteś w stanie to zauważyć. Oprócz tego szczęścia miałem możliwość wysłuchać fantastycznych utworów rodem z plaż San Francisco czy Copacabany. Była to fenomenalna uczta muzyczna z pełną interakcją wśród publiczności. Przepiękna aranżacja świateł, ascetyczny humor – taki od niechcenia, niby przypadkowy, acz doskonale zaplanowany i wyreżyserowany. Gitary, sekcja perkusyjna, znakomita sekcja dęta, rewelacyjny chłop na wibrafonie – wszystko przepełnione miłością do muzyki, radością grania i umiejętnością sprawiania przyjemności publiczności. Publiczność dziwna, nawiasem mówiąc, nie jestem do takiej przyzwyczajony na codziennych koncertach, które nawiedzam, ale uczciwie powiem, że jeden z Mitchów zgrabnie poderwał do tańca i nobliwe panie, i dorastające panienki. Piękny przykład muzyki łączącej pokolenia.
Teatr Syrena zaproponował znakomitą rozrywkę na poziomie pięciu gwiazdek, ale chciałbym, żeby takich koncertów odbywało się tam jeszcze, jeszcze więcej. Może warto by było wzorem niejakiego Podsiadły, który wyprzedał cztery Torwary, zaproponować Mitch&Mitch wyprzedaż czterech Syren? Czy to możliwe? Wierzę, że tak. I namawiam Teatr Syrena do kolejnego koncertu Mitchów, na którym na pewno się zjawię i jeszcze kilkunastu znajomych do tego namówię. To był znakomity muzyczny wieczór. Dziękuje.