O spektaklu „Widok z mostu” w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Magda Kuydowicz.
Są widzowie, którzy chodzą na spektakle ze względu na ulubionych aktorów. Mam na swojej prywatnej mapie teatralnej także reżyserów, których cenię na tyle, że w ciemno idę na wszystkie ich przedstawienia. Jedną z takich osób jest Agnieszka Glińska – mistrzyni scen psychologicznych, ukrytego i ciemnego świata emocji w teatrze.
„Widok z mostu” Arthura Millera jest spektaklem tak gęstym emocjonalnie i dynamicznym, że dosłownie zatyka dech w piersiach. Cóż nas może obchodzić Ameryka lat 50. i fala emigracji na nowojorskim Brooklynie? Otóż może. I to bardzo.
Z mostu na Brooklynie widać Manhattan – bogatą dzielnicę ludzi sukcesu. Na Brooklynie jest port, w którym pracują bohaterowie dramatu Arthura Millera. Mogą więc patrzeć na innych, którym się udało, i ciężko pracować z nadzieją, że być może i oni kiedyś znajdą się po drugiej stronie rzeki. Niestety, tak się jednak nie dzieje.
Spektakl Glińskiej dynamizuje scenografia – ascetyczna i znakomicie oswojona przez aktorów. Widzowie siedzą w kręgu, aktorzy przebiegają, przechodzą tuż obok na scenie przypominającej bokserski ring. Mają za rekwizyty jedynie jabłko, nóż i kilka krzeseł. W tej przestrzeni widzimy nagle salon Bei, most Brooklyński, sypialnię, ławeczkę w parku, a z krzeseł w pewnym momencie bohaterowie budują także świąteczną choinkę. Prawdziwie magiczny świat wyobraźni reżyserki jest tak komunikatywny i spójny, że wchodzimy w rzeczywistość jej bohaterów szybko, gładko i bez zbędnych ceregieli. Do tego pełna niepokoju muzyka na żywo, a na ścianach nowoczesne neonowe napisy, które oddzielają poszczególne sceny od siebie i pokazują upływ czasu. A czasem nazywają emocje wprost.
Aktorzy, jak zawsze w spektaklach Glińskiej, grają niezwykle naturalnie, budując pełną emocjonalnych wyładowań sieć, która ciasnym kręgiem oplata widownię w Dramatycznym. Obserwując widzów w trakcie spektaklu, widziałam ogromne zaangażowanie i napięcie na ich twarzach. A to ogromna zasługa świetnego zespołu poprowadzonego przez Glińską w prawie niezauważalny sposób, ale również niesłychanie przemyślany i precyzyjny.
Fabuła spektaklu jest sentymentalna i zdawać by się mogło banalna. Sam Arthur Miller był za ten tekst podobno nawet krytykowany. Łatwo można ulec sentymentalnej modzie na proste, schematyczne rozwiązania rodem z taniej komedii romantycznej. Ale nie wtedy, gdy reżyseruje Glińska.
Bea (świetna Agnieszka Roszkowska) jest żoną Eddiego (znakomity, ocierający się o prawdziwą wielką kreację Łukasz Lewandowski). Razem wychowują sierotę Katie (pełna naturalnego wdzięku Martyna Byczkowska). Bea i Eddie kochają się, ale mąż już nie pożąda żony. Bea go drażni, dlatego nieustannie ją ocenia i krytykuje, a ona – dobra, wybaczająca i nieskończenie cierpliwa – w końcu daje upust swojemu miesiącami skrywanemu rozgoryczeniu. Eddie pragnie swojej dorastającej podopiecznej. Katie nie zdaje sobie z tego sprawy i nadal traktuje go jak kochająca, zapatrzona w ojca córka. Widzi to natomiast Bea, która próbuje uświadomić Katie, że już nie jest dzieckiem i powinna zmienić swoje zachowanie. Nie chodzić po domu w negliżu i nie siadać w łazience na wannie, gdy półnagi wuj goli się przed wyjściem do pracy. Katie zapomina, że z młodej dziewczyny zmienia się w kobietę. Nosi za krótkie spódnice, myśli o pracy w biurze. Eddie nieustannie ją kontroluje, zabrania wracać wieczorami – Katie ma być zawsze wtedy, gdy on jej potrzebuje. Czyli nieustannie być obok niego, gotowa na wszystkie jego zachcianki i kaprysy. Powoli zaczyna zachowywać się obsesyjnie. Gdy w ich domu pojawiają się dalecy krewni Bei – młody imigrant Rodolpho (Marcin Wojciechowski) i jego starszy brat Marco (mroczny i znakomity w scenie finalnego pojedynku Marcin Sztabiński) – karuzela skrywanych emocji zaczyna się kręcić coraz szybciej.
Katie zakochuje się w Rodolpho, a Eddie nie może tego znieść. Idzie do prawnika Alfieriego (w tej roli narratorka spektaklu, Anna Moskal, ironiczna i jedyna grająca człowieka sukcesu w tej historii) i ciągle powtarza: „Czy nie ma prawa na kogoś takiego? Z nim jest przecież coś nie tak!”. Gdy prawnik w końcu ostatecznie odmawia mu pomocy, Eddie postanawia zadziałać po swojemu. Doprowadza to do dramatycznej konfrontacji wszystkich bohaterów, którzy jak w antycznej tragedii w milczeniu zadają sobie śmiertelne ciosy.
Banalna prawda, którą wypowiada Rodolpho w finale, że „zawsze lepiej się dogadać”, nie znajdzie tu racji bytu. Za dużo w Eddiem jest niespełnienia i goryczy. Brakuje mu miłości, zrozumienia dla jego skrywanych pragnień. Lewandowski gra tak, że nie sposób oderwać od niego wzroku. Nienawidziłam Eddiego, współczułam mu i równocześnie absolutnie rozumiałam jego wszystkie motywy. Myślę, że to dzięki niemu także inni grają tak dobrze. Lewandowski narzuca takie tempo i poziom gry, że warto spróbować mu dorównać. I tak się właśnie dzieje. Cały zespół gra w tym spektaklu na najwyższych emocjonalnych obrotach. Serdecznie Państwu ten spektakl polecam.