O spektaklu w reżyserii Piotra Siekluckiego na podstawie tekstu Ziemowita Szczerka – pisze Karolina Michałowska. Oto „Wiedźmin. Turbolechita” w nowym Teatrze Nowym w Krakowie.
Jak dzieci we mgle, co zrobiły sobie piknik pod wiszącą skałą, nie odnajdziemy tu żadnych oczywistości podanych wprost. W drodze po prawdę ma zginąć ktoś, a kto inny próbuje nie tyle przejąć władzę, ile heroicznie podjąć się przywództwa w imię Prawdziwej Ojczyzny – Słowiańszczyzny. Naszpikowany popkulturą debiut Ziemowita Szczerka jako dramaturga to fabuła ze snu, która mimo dziwnej formuły trafia w punkt, prowadząc z widzem bezpieczną konwersację na temat sytuacji politycznej, dumy narodowej, kultywowanych stereotypów i innych przywar lokalnej przaśności.
Już od początku coś dzwoni, tylko nie wiadomo, w którym kościele. W tle ktoś tarabani, sygnalizując nadciągające wojsko. Ale zanim będzie bitwa, rozbrzmiewa pieśń, rozgrzewająca widzów. Pieśniarz-wodzirej przedstawienia, dyrektor-reżyser Sieklucki z rozpiętą koszulą i w kapeluszu przypomina typowego, polskiego Janusza. Jest swojsko.
We mgle, która za moment okaże się oparami absurdu, po chwili wstaje on, cały na siwo – Juliusz Chrząstowski w roli symbolu prawdziwosłowiańskiej prawilności, przywdzianej w popkulturową już postać Wiedźmina. Do twarzy mu w przykucu, do twarzy w dresie, morda polska taka… przepraszam, to nie jest obraźliwe słowo, w lechickiej gwarze bowiem mordo funkcjonuje jako pieszczotliwe, braterskie określenie. Morduje on z gracją, a gdyby nie on, zamordowany byłby spektakl cały – jest on i narratorem, i bohaterem, jest on pępkiem wykreowanego świata i kluczową postacią tego niemalże monodramatu.
Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie
Ziemowit Szczerek wyprowadził nas w pole. W pole szczere w swoich intencjach, w pole, które znajduje się centralnie nie wiadomo gdzie – ni to na wschód, ni na zachód. Znajdujemy się bowiem w krainie Lechitów, w Słowiańszczyźnie, którą zainteresowanie wyrażał w swoich książkach już od dłuższego czasu. „Turbolechita” to myśl polityczno-etnograficzna wyrażona w „Międzymorzu”, skrzyżowana z elementami z „Siódemki” i przedstawiona w próbie luźnej adaptacji prozy na potrzeby teatru.
Nie jest to „teatralny kabaret” i nie jest to dramat; do manify też daleko. Kuriozalna konstrukcja tekstu okazała się być w równie pokracznej sytuacji, co Lechici ni to wschodni, ni zachodni – jest podobnie pośrodku niczego. Najbliżej szczerkowemu tekstowi do pastiszu dramatu. Jest to diss na polaczków, ujęty w formie performansu muzyczno-popkulturowego, gardzącego nudnymi, teatralnymi konwencjami. Srebrnymi nićmi szyte aluzje do współczesnej Europy są faktycznie błyskotliwe i trafne – sam tekst, jednak, nie daje gwarancji na udany spektakl. Debiutującemu w dramacie pisarzowi zabrakło konstruktywnej oceny i reżysera, który by się z nim nie zgodził, stwierdziwszy, że niektóre sceny nie działają jak trzeba.
Ten pierwszy raz czasami boli
Gromkie hurra należy się Ziemowitowi Szczerkowi za odwagę przeniesienia fantastyki z prozy na inny rodzaj literacki, ponieważ ma to potencjał. Budowa tego, niestety, mogłaby być bardziej angażująca; tu akcja raz ekspoduje, po czym można przysnąć na monologu Wiedźmina. A ciszy nieco przesadnej, pauzom, co przestoje tworzą, zapobiec można było zawczasu.
Ruch powinien być zbudowany w oparciu o zminimalizowaną scenografię. Wiele do życzenia pozostawia też oświetlenie, które jest, jakby go nie było, bo niewiele w tym spektaklu robi. Chrząstowski momentami stoi i owija w bawełnę, a za nim zapełniona zbytnio scena. Ruch sceniczny przeistacza się w sceniczną gnuśność. Czyżby to kolejna metafora przywar polskich? Wątpliwe. Równoważy to jednak scena walki niczym wymarzona przez fana superbohaterów capoeira, w której kwestia Wielkiej Prawdy stoi na ostrzu noża, a wszystko to oglądamy w zwolnionym tempie.
Sprawiedliwości staje się zadość, ponieważ jest w tym spektaklu dużo dobrego. Widz przeżywa oczyszczającą kurację śmiechem, za co chwała Wam, Teatrze Nowy, bo można walczyć z przywarami z uśmiechem na ustach. Nagrodzić należy również za obsadę. Obok dostojnego Chrząstowskiego, szczerego, odważnego i prawdziwego, co poradzi sobie nawet z niespodziewanie dogadującym mu widzem, najciekawiej wypada Aleksander Fiałek, zaskakujący dojrzałością swojej do pewnego momentu marginalnej postaci. Oklaskami okraszę jeszcze takie nazwiska jak Karol Miękinia, którego energia rozpiera na scenie, wprowadzając żywiołowość do statyki spektaklu, oraz Krystian Durman – za beztroskę poważnego superbohatera o półnagich pośladach. Wyróżnieniem obdaruję autora muzyki, od której spektakl się zaczyna – i kończy, kiedy cała sala śpiewa. Przez rytm, przez to wspomniane już tarabanienie spektakl zyskuje na płynności i nawołuje, aby przyłączyć się do walki.
Zbiorowa maligna
Mówiąc wprost, do poprawy jest w „Turbolechicie” wiele, lecz wierzę, że deski tego teatru przeznaczone są na próby rzeczy nowych, po których dyrektor wznosi się z popiołów i wszyscy jak jeden mąż uczą się na błędach. Dlatego nie będę widzów oszukiwać – pójść na spektakl należy, sprawdzić samemu, dlaczego najlepszym lekarstwem na choroby nie jest śmiech, lecz podejmowanie akcji. Pójść trzeba, aby zacząć się zastanawiać nad tym, jak należałoby wykurować się z tej masowej maligny narodowych wad.
Fot. Marcin Oliva-Soto
Karolina Michałowska – krakuska, redaktorka, korektorka, autorka, teatroholiczka i kociara.