Recenzje

Na tęczowej platformie nie tak kolorowo

O spektaklu „Plotka”, reż. Cezary Iber, Teatr Miejski w Gliwicach, pisze Kamil Bujny.

Przedstawienie w reżyserii Cezarego Ibera okazuje się bardzo nierówne. Można odnieść wrażenie, że wiele rzeczy dzieje się w tym spektaklu z przypadku. Niestety, co jest największym mankamentem „Plotki”, prezentacja nie jest w stanie przekonać do siebie widza: ani go nie bawi, ani nie przykuwa jego uwagi.

Zacznijmy od kwestii estetycznej – od scenografii i oświetlenia. O ile zagospodarowanie sceny, za które odpowiada Iza Banaszek, wydaje się ciekawe (przede wszystkim ze względu na wertykalną orientację i podkreślenie głębi), o tyle wykorzystanie świateł ma charakter dość chaotyczny i mało precyzyjny. Ale powoli, po kolei. W „Wieczorze kawalerskim”, poprzedniej komedii Teatru Miejskiego w Gliwicach, wystawionej również na dużej scenie, twórcy zdecydowali się na ustanowienie horyzontalnego porządku: przez całą scenę ciągnęło się hotelowe mieszkanie, dwa duże pokoje. Tym razem sceniczną przestrzeń zagospodarowano w nieco inny sposób: stworzono dwa poziomy (dół i piętro, na które można było wejść po schodach), wykorzystano potencjał dali, jaki oferuje długa scena teatru, a dość otwartą scenografię dopełniono niedużym, umieszczonym niemal na środku, pokojem, w którym rozgrywały się bardziej kameralne, domowe sceny. Podłogę wyścielała trawiasta makieta, na której w pewnym momencie odbywał się korporacyjny piknik, a po prawej stronie znajdowała się wielka biurowa szafka z wieloma szufladami. Opisuję dość szczegółowo scenografię, bo nie ukrywam, że to jeden z atutów przedstawienia. Banaszek udało się wykreować ciekawą przestrzeń, która, tworząc jednolitą i zwartą materię, jednocześnie podważa status poszczególnych elementów: ciepły, domowy charakter zdaje się stać w kontrze do chłodnego, korporacyjnego wymiaru scenografii, a przyjazny, nieco bajkowy (być może za sprawą intensywnych kolorów i zielonej, trawiastej podłogi?) dół stoi w opozycji do pustej, nie dość wykorzystanej góry. Wszystko to buduje nieco absurdalny (choć nie wiem, czy to najlepsze słowo) klimat, a przy tym pozwala reżyserowi komponować bardzo estetyczne obrazy – jednym z piękniejszych momentów spektaklu jest scena imprezy, gdy postaci tańczą w fioletowym świetle i w oparach dymu. Wszystko wówczas zwalnia, a widz skupia się wyłącznie na nieśpiesznych, transowych ruchach aktorów. Jeżeli jednak mówimy o oświetleniu, to trzeba zwrócić uwagę na jego nieprofesjonalne zorganizowanie – oglądając „Plotkę”, odnosiłem wrażenie, że twórcy nie przygotowali żadnego konceptu, że jest ono raczej przypadkowe. W trakcie przedstawienia zmiana świateł następuje nagle, mało naturalnie, jakby bez strategii, co niestety nie uwiarygadnia kreowanej rzeczywistości.

Porównując recepcję przywołanego wcześniej „Wieczoru kawalerskiego” i „Plotki”, trudno nie zauważyć, że śmiechu i spontanicznych reakcji ze strony widowni w tym wypadku było mniej. Nie bez powodu. Problemem gliwickiej inscenizacji nie są jednak niewiarygodne kreacje aktorskie (na uwagę zasługuje rola Łukasza Kucharzewskiego, którego w tym pokazie trudno skojarzyć z innymi produkcjami z jego udziałem – brak brody i wiarygodna poza cwaniaczka wskazują na jakby zupełnie inną osobę!), tylko nieaktualny tekst (lub też jego nieudana realizacja). Przedstawienie opowiada historię mało szczególnego, nudnego Pignona (Przemysław Chojęta), który, niczym bohater „Garnituru prezydenta” z Wrocławskiego Teatru Współczesnego, jest na tyle nijaki i nieokreślony, że mógłby każdemu z nas przypominać kogoś innego. Pracuje w firmie zajmującej się produkcją kauczuku, jednak – co okazuje się punktem wyjścia dla całej opowieści – bez szans na dalszą karierę: przełożony postanawia go zwolnić. By uniknąć bezrobocia, za namową sąsiada-samotnika (druga najciekawsza, najbardziej tajemnicza kreacja; świetna rola Błażeja Wójcika), Pingon postawia się wyoutować – ogłosić, że jest gejem, co – za sprawą poprawności politycznej i strachu przed posądzeniem firmy o nietolerancję – ma zapobiec zwolnieniu. Tak też w istocie się dzieje, mężczyzna zostaje w zakładzie pracy, ale jego kłamstwo nie pozostaje bez konsekwencji – z czasem zostaje wydelegowany do marketingowych działań związanych ze współpracą ze środowiskami LGBT, co też zmienia jego relacje z rodziną (byłą żoną i synem) oraz współpracownikami. Cały komizm przedstawienia oparty zostaje na opacznym rozumieniu homoseksualizmu, to znaczy na takim podejściu, w którym gejowi przypisuje się niemęskość, ciotowatość czy pedalskość: koledzy z pracy nie wiedzą, jak rozmawiać z Pingonem (nazywają go właśnie „ciotą”, choć zdają sobie sprawę z tego, że poprawność polityczna, która może wpłynąć na ich pozycję w zakładzie, narzuca bardziej tolerancyjne zachowania), a kwestia spędzenia z nim czasu staje się nagle niemałym wyzwaniem. To, co ma widza bawić, to właśnie opozycyjna relacja między tym, co ludycznie, obiegowo męskie, a tym, co „pedalskie”: postać Kucharzewskiego, reprezentująca świat prawdziwych mężczyzn, musi zmierzyć się z rzekomo przegiętą postacią Chojęty. Na jaw wychodzą w związku z tym wszelkie uprzedzenia i w gruncie rzeczy homofobiczne przedzałożenia, które alienują homoseksualistę z rzeczywistości heteroseksualistów – w tej wizji gej nie może interesować się sportem, ubiera się wyłącznie w różowe sweterki, a przy tym nie potrafi rozmawiać o tym, co męskie. Właśnie na tym poziomie „Plotka” osiada na mieliznach – to, co w założeniu miało śmieszyć, co miało uchodzić za komiczne, okazuje się nie robić na widzu żadnego wrażenia. Dlaczego? Najpewniej wynika to z nieaktualności żartu i w pewnym sensie jego nieprawdopodobieństwa: opozycja „prawdziwy” mężczyzna – gej wydaje się dziś na tyle nieaktualna, głównie za sprawą przemian społeczno-obyczajowych, że taka perspektywa po prostu nie intryguje – niczym stary, dobrze znany, wyświechtany kawał o blondynce. Zastanawiające pozostaje jednak to, w jakim stopniu prezentacja utrwala fałszywe przekonania tudzież stereotypy wobec mniejszości seksualnych, ale to kwestia na osobny tekst, na pogłębione rozważania.

Wprawdzie twórcy unowocześniają opowieść odnośnikami do obecnej rzeczywistości (w przedstawieniu mocno wybrzmiewa kwestia parad równości oraz samej społeczności LGBT, która staje się coraz wyraźniej obecna w debacie społecznej w Polsce; istotnym wizualnym elementem są tęczowe kolory, w tym sama flaga pojawiająca się na wiele sposobów – jako wizualizacja na ekranie oraz na serpentynowej kurtynie)), jednak mimo to tekst „Plotki” w gliwickiej realizacji wydaje się anachroniczny i niedzisiejszy. O ile „Wieczór kawalerski” bawił absurdem oraz nagromadzeniem groteskowych i komicznych scen, o tyle w przedstawieniu Ibera brakuje czegoś, co mogłoby rozweselić widza lub zainteresować go na dłużej.

PS
Na koniec chciałbym wyrzucić z siebie pytanie, które ciążyło mi przez cały premierowy wieczór, a na które do tej pory nie zdołałem znaleźć odpowiedzi: po co aktorzy podczas wielu scen grali między pierwszym rzędem a sceną? Choć nie doszło do żadnych interakcji między uczestnikami przedstawienia, a publiczność siedziała bezpiecznie za czwartą ścianą, to mimo to z jakichś powodów reżyser zdecydował się poszerzyć orbitę prezentacji o przestrzeń bezpośrednio przed publicznością. W jakim celu? Trudno powiedzieć.


Fot. Michał Ramus

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , ,