Recenzje

Najgorszy Polak na świecie

O spektaklu „Wstyd” Marka Modzelewskiego w reż. Wojciecha Malajkata w Teatrze Współczesnym w Warszawie pisze Szymon Białobrzeski.

Ostatnio odświeżałem sobie jeden z moich ulubionych filmów dekady – Najgorszego człowieka na świecie. Mimo ponownego seansu znowu najbardziej poruszyła mnie scena, w której protagonistka spontanicznie zachodzi na wesele nieznanej jej pary. Kosztuje na nim przeróżne dania, próbuje drogich alkoholi, tańczy, aż w końcu napotyka pewnego czarującego dżentelmena. Świadoma swojego statusu – w związku – przesuwa granicę tak daleko, jak tylko może, ale nigdy jej nie przekracza. W filmie zobaczymy „palenie na studenta”, pożądliwe spojrzenia czy rozmowy podczas oddawania moczu – ale nigdy klasycznie rozumianą zdradę. Julie reprezentuje postawę faryzejską, chce zjeść ciastko i mieć ciastko, nie łamie zasad, ale możliwie je nagina. Wraca do domu z teoretycznie czystym sumieniem, wie jednak, że wystawiła się na próbę, która w przyszłości może być od niej silniejsza. Czuje niedosyt, który zżera ją od środka, niedosyt, który kiedyś da o sobie znać… Jednak co by było, gdyby Julie trafiła nie na wesele norweskie, a na polskie? Prawdopodobnie dokonałaby zdrady dużo bardziej jednoznacznej (również w łazience), wypiła pół litra wódki i dosadnie zaakcentowała swoje wielkomiejskie uprzedzenia, obgadując gości w spiżarni. Takie właśnie przemyślenia przyszły mi do głowy po obejrzeniu przedstawienia Wstyd w reżyserii Wojciecha Malajkata.

Zanim jednak przejdziemy do dokładniejszej analizy i oceny spektaklu, warto przywołać główną oś fabularną. Historię zaczynamy z Małgorzatą (Iza Kuna) i Andrzejem (Jacek Braciak), odpalającymi papieros za papierosem. Siedzą w spiżarni/kuchence i rozprawiają nad finansami. Szybko dowiadujemy się, że kalkulacje dotyczą wesela, które się nie odbędzie. Ich syn zrezygnował, zostawił pannę młodą przed ołtarzem. Goście jednak zostali już zaproszeni, no i jeszcze pozostaje kwestia rozmowy z rodzicami niedoszłej synowej – Wandą (Agnieszka Suchora) i Tadeuszem (Mariusz Jakus). Bardzo szybko dyskusje między małżeństwami stają się pretekstem do uwypuklenia różnej maści uprzedzeń typowych dla miastowej inteligencji czy małomiasteczkowych konserwatystów.

Przedstawienie ma niewątpliwie wiele zalet, jednak to wady najbardziej mnie dotknęły, więc to od nich pozwolę sobie zacząć, a przy okazji wytłumaczę się z lekko zgryźliwego początku. Sztuka niewątpliwie cierpi na brak empatii do bohaterów, których prezentuje. Mimo niezwykle ciekawego konceptu i intrygi ukrytej między słowami, na pierwszy plan wychodzi głównie zgorzkniałość i prymitywizm postaci. Bohaterowie nie zmagają się z przywarami typowymi dla swoich środowisk, są ich uosobieniem. Od pierwszych scen popadają w gorzką kabaretowość, przez co nie mamy żadnej możliwości współczucia któremukolwiek z nich. Najlepiej widać to w przypadku Małgorzaty i Tadeusza. Kobieta przez bite 80 minut „trajkocze”, umniejszając ludziom ze względu na ich wygląd, status majątkowy czy pracę. Mogę się założyć, że z jej ust nie pada ani jedna linijka dialogowa, która wypływałaby ze szczerej sympatii do drugiego człowieka. Co z Tadeuszem? Tadeusz bywa nad wyraz poczciwy. Jednak co z tego, jeżeli przez większość czasu jest głupi jak ameba i pijany jak bela? Oklepane już „ze mną się nie napijesz?”, obmacywanie czyjejś żony czy poglądy będące istnym wypaczeniem wiary katolickiej to tylko czubek góry ludowej. Małgorzata i Andrzej są więc dużo bardziej wyważeni w porównaniu do swoich drugich połówek, co nie zmienia faktu, że i im trudno jest w pełni zaistnieć na scenie. Wszystko dlatego, że rodzice niedoszłej pary młodej od początku do końca wiedzą, że są, jacy są, nie ma w nich niezdecydowania czy walk wewnętrznych. Są tylko nienawistne słowa, która przesądzają o ich realnym „ja”, a raczej jego zaniku. Tarkowski w książce Czas utrwalony pisał: „Zazwyczaj słowo, stan wewnętrzny i fizyczne działanie człowieka rozwijają się w różnych płaszczyznach: współdziałają ze sobą, niekiedy lekko ze sobą wtórują, często sobie przeczą, a czasem ostro się zderzając, demaskują się wzajemnie”. We Wstydzie wszystko jest spójne, spójne do bólu. Oczywiście trudno porównywać spektakl komediowy do kina artystycznego jednego z najlepszych reżyserów wszech czasów, jednak robię to ze względu na to, że widzę we Wstydzie potencjał, tak często nieobecny w polskich komediach. Dodatkowo pozwalam sobie na krytykę, ponieważ przed dziełem Marka Modzelewskiego powstało już wiele reinterpretacji Wesela Wyspiańskiego – w tym obie w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Oczekiwałoby się więc wyciągnięcia wniosków po błędach poprzedników, ukazania czegoś więcej niż bezdusznej krytyki społeczeństwa i wódki jako „magicznego” środka dramaturgicznego. Oczekiwałoby się znalezienia niuansu w kreacji bohaterów. Stąd moje początkowe zestawienie z Najgorszym człowiekiem na świecie, który moralnych występków upatrywał w zgrabnej grze z obyczajami, wystawiał bohaterów na próbę, ale wierzył w nich do końca, ewentualnie dawał im czas na moralne zepsucie, trzymając fasadę przyzwoitości do samego końca. Niewątpliwie są to zabiegi możliwe do zrealizowania nawet w polskiej klitce przesiąkniętej wódką i grubymi papierosami.

Mimo mojego zniesmaczenia wszechobecnym zepsuciem bohaterów odnajduję jednak w sztuce wiele pozytywnych elementów. Przede wszystkim miło zadziwia zgrabne splecenie konfrontacji postaci z angażującą warstwą narracyjną. Całość sprowadza się dzięki temu do zgrabnie podanej rozrywki, która nawet nie angażując nas emocjonalnie w losy bohaterów, daje możliwość wartościowej obserwacji. Dodatkowo wydaje się, że poprzez radykalny zabieg zdemonizowania postaci, stają się one warte siebie nawzajem. Postać grana przez Braciaka przez swój racjonalizm w jakiś sposób dominuje nad pozostałymi, lecz nawet on na końcu musi posypać głowę popiołem. W taki sposób widz ma okazję uderzyć się w pierś, nie faworyzuje w żaden sposób dobrze znanego mu środowiska. Dzięki temu całość staje się niezwykle uniwersalna, a walor edukacyjny nie rozmywa się przez ideologiczne przepychanki. Co z aktorstwem? Chwilami trudno jest przymknąć oko na parodyjny efekt całości, aczkolwiek należy pamiętać, że mamy tutaj do czynienia z doświadczonymi artystami. Kiedy tylko mogą dać swoim postaciom odrobinę autentyczności, robią to. Tak samo nie sposób przemilczeć pracy osób odpowiedzialnych za scenografię. To dzięki nim umowność lokacji ustępuje miejsca jej wiarygodności. Skrzynki, alkohole, plastikowe zawieszki, tandetne stoliki – to wszystko jest i spełnia swoją funkcję.

Ostatecznie Wstyd widzi mi się jako kolejna reinterpretacja wesela, w której nie ma miejsca na złożoność człowieka, jest raczej miejsce na stereotypowego Polaka, który przestał szukać człowieczeństwa wiele lat temu. Mimo to Wstyd w porównaniu do innych sztuk czy filmów komediowych wypada naprawdę nieźle, a obecny na pierwszym planie stereotyp ma również swoje pozytywne zastosowanie. Co więcej, komponuje się wspaniale z ciekawie poprowadzoną narracją, aspektami technicznymi czy dobrym warsztatem aktorskim. Czekam jednak na to, aż Marek Modzelewski da swoim bohaterom czas na dojrzenie, zaprezentuje nam sztukę nie tyle lepszą od wielu, co po prostu dobrą.

fot. Magda Hueckel

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , ,