O spektaklu „Olga” Jorge Antunesa w reż. Romualda Wiczy-Pokojskiego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku pisze Tomasz Flasiński.
„Olga” brazylijskiego kompozytora Jorgego Antunesa – po raz pierwszy wystawiona poza Ameryką Łacińską – doczekała się już recenzji Jacka Marczyńskiego w „Rzeczpospolitej” i Henryka Tronowicza w „Dzienniku Bałtyckim”. Zwłaszcza ta ostatnia sugeruje kuriozum sporego kalibru, na które warto pójść co najwyżej dla świetnej Katarzyny Wietrzny w roli głównej. To niezbyt uczciwa ocena. Ale poniekąd wpłynęły na nią błędy samych realizatorów.
Po kolei jednak. Tym, którzy nie znają opery, przedstawmy bohaterkę tytułową: to Olga Benario, niemiecka komunistka żydowskiego pochodzenia. W wieku lat 14 uciekła ona z domu, by zaangażować się w działalność partyjną; jej kochankiem został prominentny bolszewik Otto Braun, którego w brawurowej akcji odbiła z bronią w ręku z niemieckiego sądu. Oboje udali się do Moskwy, gdzie związek Benario rozpadł się, a ona sama została wysłanniczką Kominternu do Brazylii. Miała tam pomagać w wywołaniu rewolucji, udając żonę Luisa Carlosa Prestesa – lewicowego insurgenta, który po nieudanym powstaniu uciekł do Moskwy i przeszedł na wyraźnie już komunistyczne pozycje. Fikcyjny w zamyśle związek przerodził się w realną miłość, natomiast realne w zamyśle nadzieje na ogólnokrajową rewolucję okazały się fikcją. Mało kto poparł zryw, a tam, gdzie komuniści zdołali na moment przejąć władzę, nieudolnością i fanatyzmem wywołali kompletną anarchię. Insurgentów wyaresztowano, zaś ciężarną Benario, jako Niemkę, deportowano do III Rzeszy. Zginęła w 1942 r. w obozie w Bernburgu. Międzynarodowa akcja protestacyjna ocaliła natomiast jej urodzoną w Niemczech córkę, którą oddano rodzinie Prestesów.
Trzeba przyznać, że z tego frapującego materiału udało się utkać bardzo udane jak na historyczny fresk libretto. Jest ono przy tym dobrze wyważone w proporcjach, proponując bardzo interesujące odczytanie samej postaci Benario. W Moskwie recytuje ona rewolucyjne slogany jak z promptera; płynąc na statku z Prestesem zatraca się w miłości; w Brazylii bawi się radośnie z koleżankami, żonami lewicowych działaczy, choć zarzekała się przedtem, że nie będzie mieć życia osobistego, póki przetrwa wyzysk. Ile z tego jest prawdą? Ile w tym wszystkim autentyzmu, ile masek i instynktu kameleona? Kiedy mamy do czynienia z prawdziwą Olgą Benario?
Antunes, który pisał swoje dzieło kilkanaście lat, a dzieje jego bohaterki zgłębiał jeszcze dłużej, sugeruje: wtedy, gdy wyznaje miłość do dziecka (na kanwie jej ostatniego listu z obozu osnuto końcową, kilkunastominutową arię) i do mężczyzny. Widać to także w użytych przez niego środkach kompozytorskich.
Na łatwiznę nie idzie również co do zewnętrznego kontekstu działań Benario. Scena w ZSRR tchnie (także muzycznie) autentyczną nadzieją, że świat kolektywnego postępu wygra z cierpieniem i złem. To mocno skonfundowało odbiorców w rodzaju Tronowicza, którym podobne rzeczy kojarzą się wyłącznie z propagandą i kiczem – choć Antunes tylko oddał wiernie klimat epoki (jak zwięźle rzekł kiedyś o międzywojennych komunistach Andrzej Friszke, „tak zideologizowanych ludzi dziś już nie ma”). Z kolei w Brazylii rewolucjoniści okazują się skłóconą, przeambicjonowaną grupą ludzi karmiących się złudzeniami. Lud zaś, który chcą wyzwalać, mało ma zapału do rewolucyjnych zrywów – jego szampańskim nastrojom w karnawale będzie przyglądał się z pogardą i Prestes, i złowrogi reprezentant władz Filinto Müller. A przecież pieśni zakapturzonych o Pierrocie i Kolombinie okażą się świetnym, nieoczywistym kontrapunktem do historii Prestesa i Benario.
I tak dalej aż do ostatniego aktu, w którym główna bohaterka znajdzie wreszcie upragnioną bojową solidarność uciśnionych – ale w więzieniu. Nieco za to zginęły w tym wszystkim pozostałe portrety jednostek: wewnętrzną ewolucję Prestesa, tak w sferze politycznej jak uczuciowej równie bogatą co żony, zepchnięto na margines. A już Müller momentami osuwa się wręcz w karykaturę szwarccharaktera. Jego pierwsza aria to raczej monolog dla widza mający wyjaśnić, skąd wzięła się ta postać i co reprezentuje – dramaturgicznie jest w większości pomyłką. Mimo to efekt końcowy wypada na tyle świeżo i spójnie, że nie razi nawet zabieg, który początkowo mnie zdumiał – dwujęzyczność: dialogi po polsku, fragmenty śpiewane po portugalsku. W gorszym utworze efekt obcości zapewne biłby po oczach.
Muzycznie historia ta złożyła się brazylijskiemu twórcy w równie ciekawą, zadziwiająco roziskrzoną i bogatą całość. Różnorodność stylów waha się od elektroniki (specjalność Antunesa) po poruszające fragmenty napisane stylem klasycznym, gdzie może się trafić cytat z „Tristana i Izoldy”, a może i z „Międzynarodówki”, niekoniecznie w oczywistym miejscu. Mimo pewnych słabszych dialogów (np. na statku) i paru dramaturgicznych mielizn jest to więc ostatecznie może nie arcydzieło, niemniej bardzo ciekawy utwór. Aleć…
Reżyser (i dyrektor Opery Bałtyckiej) Romuald Wicza-Pokojski oraz scenografka Hanna Szymczak słusznie podnoszą, że polski widz słabo zna dzieje Brazylii, gdzie być lewicowcem to nie to samo co np. należeć do KPP w międzywojniu. Dlaczego więc nie wyeksponowali promocyjnie niejednoznaczności ukazania postaci Benario, tylko zapowiedzieli widzom: przyjdźcie i poempatyzujcie z emisariuszką Kominternu? Akurat w Polsce trudno o gorszą strategię. Dlaczego do pisania esejów programowych nie zaproszono brazylianisty, tylko samą Szymczak oraz gdańską filolożkę wyspecjalizowaną w gender studies? Od tej ostatniej – Moniki Żółkoś – dowiadujemy się, że Benario i Prestes próbowali obalić „znienawidzonego, sympatyzującego z nazistami prezydenta”. W istocie Getúlio Vargas miał całkiem spore poparcie społeczne – z pewnością większe, niż działacze spod czerwonego sztandaru – i był tyleż antykomunistą, co antynazistą (inspirował się za to m. in. polską sanacją). Pod ręką jest wszak niejedno poważne opracowanie naukowe – dobrą historię Brazylii opublikował przed paru laty Mariusz Malinowski – pozwalające ominąć różne rafy.
A swoją drogą nie zaszkodziłby przy okazji rozrachunek z europejską odsłoną mitu Benario, którą w NRD awansowano na bohaterkę ludu robotniczego i męczennicę za dobro. O tym w programie też ani słowa. Choć można by spytać, czy wymieniona zasługuje na patronowanie ulicom bardziej niż na przykład Teodor Duracz.
Są i inne powody do krytyki. „Olga” jest ogromnym wyzwaniem dla reżysera – zawiera niezwykle długie fragmenty czysto muzyczne, które ten musi wypełnić sceniczną akcją. Wicza-Pokojski nie do końca temu zadaniu sprostał. Układy choreograficzne ilustrujące rodzące się między Benario a Prestesem uczucie obmyślono z takim smakiem, że mój pierwotny sceptycyzm wobec pomysłu szybko wyparował. Także scena w Moskwie – ze słynnymi trzydziestoma maszynami do pisania – wypadła wcale nieźle. Ale już pierwszą połowę pierwszego aktu gubi sztuczność „operowego” gestu i banalność aktorskiej gry. Pomysł, by spektakl otwierała kobieca postać z wagą Temidy, strąca efekt już nawet nie w sceniczną tautologię (początek opery rozgrywa się w sądzie), a w komizm. Prosta i wyraźnie niskobudżetowa scenografia Hanny Szymczak – z ogromnym lustrem jako punktem centralnym – nie przeszkadza, ale i nie pomaga.
Znakomita za to, a przy tym bardzo wyrównana, jest obsada. Ekspresyjna Katarzyna Wietrzny w roli tytułowej, dobry Jacek Laszczkowski jako Prestes (czas był najwyższy, by poszukał sobie odpowiedniejszych partii niż potężne role w niemieckich dziełach typu „Umarłego Miasta”) i wspaniale złowieszczy Mariusz Godlewski kreujący Müllera nie zawodzą. Równie dobrze obsadzono role poboczne, by wymienić tylko Piotra Nowackiego (Manuilski). Na uznanie zasługują tancerze baletowi ze wspomnianej już sceny w II akcie, w istocie jednak głównymi bohaterami spektaklu były orkiestra i zwłaszcza chór. Ten ostatni przeszedł budzącą szacunek ewolucję; ostatnimi czasy brzmi wyśmienicie. Także muzycy ewidentnie dobrze się czują pod dyrekcją José Marii Florência, snadź zapomniawszy mu już konflikt sprzed dekady.
Summa summarum, „Olga” jest nader wartościową propozycją. Pytanie, czy trójmiejski widz doceni te wartości, które sama Opera Bałtycka nie bardzo potrafi mu sprzedać. W życiu nie widziałem takich pustek na – niewielkiej przecież – widowni tej instytucji, jak podczas trzeciego spektaklu opery Antunesa. Nie wszyscy też zostali po kolejnych przerwach (całość trwa prawie 3 i pół godziny, o czym mało kto przedtem wiedział). Problem byłby mniejszy, gdyby „Olga” stanowiła część rozsądnie budowanego, różnorodnego repertuaru. Rzecz w tym, że premiery operowe obecnego sezonu to lista dzieł nikomu przedtem nieznanych.
Recenzentowi w to graj. Nie wiem jednak, czy Wicza-Pokojski faktycznie chce uczynić swój teatr miejscem dla niewielu smakoszy, czy po prostu ma złych doradców. Oby nie powtórzyła się sytuacja sprzed paru lat, gdy brak elastyczności późnego Marka Weissa przyniósł w efekcie Warcisława Kunca.