O spektaklu „La Bohème” Giacoma Pucciniego w reż. Barbary Wysockiej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Choć ostatnia inscenizacja Barbary Wysockiej w TW-ON nie napawa specjalnym optymizmem, to jednak spektakl oparty na operze Pucciniego imponuje rzetelnością w przeprowadzeniu przyjętej linii interpretacyjnej oraz wykonawczym profesjonalizmem i starannością na każdym froncie pracy. Pod tym względem jest to przedstawienie, które można uznać za wyjątkowe, również jeśli chodzi o oryginalność koncepcji plastycznej autorstwa Barbary Hanickiej, implikującej z konsekwencją określone działania reżyserskie i aktorskie. Akcja opery „La Bohème”, w libretcie nawiązującym do życia XIX-wiecznej bohemy paryskiej, zostaje tym razem przeniesiona w czasy bliżej nieokreślone, a uczucie Rodolfa i Mimi nie jest poddane idealizacji. Jest za to mocno osadzone w przestrzeni, która nie stara się zachowywać realiów konkretnej codzienności. Wysocka z Hanicką (wielkie litery LA VIE BOHEME pokazywane są najpierw od tyłu, potem frontem, na końcu jakby wbite w ziemię spowitą śniegiem) postawiły bowiem na wysoki stopień umowności, narracyjny skrót i granie symbolem. Rezygnacja z fin de siecle’owych atrybutów i secesyjnych motywów dekoracyjnych z czasu powstania utworu służą tutaj przede wszystkim psychologicznemu uwiarygodnieniu postaci i zyskaniu uniwersalnej wymowy dzieła. Wiele skojarzeń może przywodzić bardziej na myśl bohaterów amerykańskiego musicalu „Rent” z siedemdziesiątych lat XX wieku, co potwierdziła obecność dyrektora Teatru Syrena, Jacka Mikołajczyka, potrafiącego jak nikt inny i nie bez satysfakcji wychwycić wszystkie niuanse z tym związane.
Wysocka, choć rezygnuje z konkretnego czasu historycznego i nie zawsze dochowuje wierności literze libretta, wszystko co widzimy na scenie wyprowadza z muzyki, zwracając szczególną uwagę na precyzyjne nakreślenie poszczególnych postaci, z których każda ma tutaj swoje własne życie, mocno znaczony temperament i osobowościowy charakter determinowany odpowiednią dawką ekspresji. Widać na każdym kroku jak mocną reżyserską ręką prowadzi swój spektakl, dbając o rytm i właściwy przebieg przemyślanej kompozycyjnie struktury. Dlatego tak samo naturalnie i prawdziwie wypadają wcale niełatwe do zainscenizowania sceny kameralne, jak i sekwencje operujące miejskim tłumem (ciekawa choreografia Tomasza Jana Wygody). Wysocka stara się unikać przerysowań i szkicowania postaci grubą kreską, co nie zawsze realizatorom się udaje zwłaszcza w postaci Musetty (Aleksandra Orłowska-Jabłońska tego błędu nie popełnia). Intencje reżyserskie bardzo dobrze wyczuwa dyrygent Patrick Fournillier, który precyzyjnie odkrywa wszystkie niuanse zawarte w partyturze Pucciniego, zwłaszcza te wyrażające niekiedy dramatyzm i emocjonalność przeżyć bohaterów zaledwie jednym akordem czy kilkoma dźwiękami. Poza tym słychać w tej interpretacji całą muzyczną subtelność w konstruowaniu różnorodności muzycznych planów, wyrafinowane wykończenie fraz, rozwibrowane barwy pełne narastających uczuć, a nawet erotyzmu.
Bardzo wyrównany jest w tej inscenizacji zestaw solistów, którzy doskonale radzą sobie wokalnie i aktorsko również w scenach zbiorowych. Pięknie zostały wykonane wszystkie sceny ansamblowe, a słynny kwartet zakochanych par zabrzmiał wręcz zjawiskowo. Jednak prawdziwym odkryciem w tym spektaklu jest dla mnie Ilya Kutyukhin w roli porywającego Marcella, to śpiewak niepospolitej indywidualności, dysponujący urzekającą barwą głosu, silną i mięsistą, do tego bardzo utalentowany aktorsko. Natomiast Davide Giusti jako Rodolfo zbyt często posługiwał się w podejściach do dźwięków wysokim używaniem forte. Ten brak dźwiękowej subtelności, ciepła i szlachetności mógł nieco w odbiorze przeszkadzać. Uniknęła tego natomiast Adriana Ferfecka, która zachwyciła delikatnością, liryzmem i pięknie prowadzoną frazą, intonacyjnie i emisyjnie bez najmniejszego zarzutu. Jej Mimi nie ma sobie nic z naiwnego, nieszczęsnego dziewczęcia, to postać jakby bez zdziwienia przyjmująca zbliżający się kres życia, dużo bardziej dojrzała i świadoma tego, czym może być miłość i jak brak odpowiedzialności partnera może ją zabijać. Ferfecka w finałowej scenie z Rodolfem osiągnęła niezwykły poziom wzruszenia, skumulowało się w jej odejściu wszystko co wcześniej było nośnikiem zarówno jej szczęścia, jak i rozpaczy. Tego, co miało być piękne, a co skończyło się tragicznie za sprawą niedojrzałości jej partnera, który najpierw jej chorobę zlekceważył, później nie mógł jej udźwignąć, wreszcie nawet śmierci ukochanej jakby nie zauważył.
fot. Krzysztof Bieliński