Recenzje

Nic nie robię, zbieram myśli

„Poskromienie” w reżyserii Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Polskim w Podziemiu we Wrocławiu – pisze Jarosław Klebaniuk.

Spektakl o tytule nawiązującym do dramatu Szekspira okazał się dobrze zakorzeniony we współczesności, jednak nie z powodu języka czy gadżetów, lecz za sprawą aktualności niepowodzeń komunikacji, konfliktów i nieprzystawalności pozornie sobie bliskich bohaterów.

Oczekiwanie na śmierć chorego stało się okazją do ujawnienia relacji pełnych obcości, niekiedy wrogości. Paradoksalnie, najlepsze zrozumienie okazywał i największą akceptację uzyskiwał jedyny wśród odwiedzających chorego obcy – przewoźnik. Najsympatyczniejszą zaś postacią okazała się opiekunka, a nie – krewni. Relacje rodzinne, zapewne przez lata utrwalane przez te same bolączki, ukazane zostały w sytuacji krytycznej z jaskrawością i precyzją, na którą pozwoliło niespieszne, choć intensywne prowadzenie akcji. Dziania się. Właściwie: trwania.

Zgodnie z Elą uznaliśmy, że najlepszą w spektaklu była scena rozmowy z umierającym podczas mycia. Prostolinijny, nieco zblazowany, przeciągający słowa sposób mówienia Anny Ilczuk doskonale się sprawdził w pytaniach o sprawy najistotniejsze i w reagowaniu na nie zawsze spójne odpowiedzi Jerzego (Andrzej Wilk). Kiedy człowiek staje się stary? Jaka jest różnica między Bogiem a Niebem? Co daje szczęście śmiertelnie choremu i czego on pragnie, skoro nie wyzdrowienia? W prowadzonym pozornie od niechcenia dialogu, który miał umilić czynności ablucyjne z wdziękiem poruszone zostały sprawy ostateczne. Gdyby przyprawić je patosem, pewnie  wypadłyby sztucznie i pretensjonalnie, a tak dostaliśmy ważną rozmowę prowadzoną tonem „small talku”. Po prostu cudo.

Podobała nam się także scena zabijania czasu w oczekiwaniu na śmierć ojca rodu. Natarczywe domagania się posłuszeństwa przez matkę (Agnieszka Glińska) od córki (Kaśka Dudek) w drobnej sprawie irytowało innych uczestników posiedzenia. Nam przypominało to dosyć powszechne  patologiczne relacje w rodzinie. Dziecko nie jest w stanie spełnić sprzecznych oczekiwań rodzica: zarówno nieposłuszeństwo, jak i posłuszeństwo jest krytykowane, a starania, by uzyskać aprobatę są z góry skazane na niepowodzenie. Jak stwierdziła Ela, drobna sprawa staje się zastępczym tematem komunikacji. Zamiast rozmawiać o tym, co jest naprawdę istotne problemem staje się coś trzeciorzędnego. Rajstopy w realizacji Teatru Polskiego w Podziemiu okazały się zadziwiająco odporne na próby zniszczenia (to znowu Ela), za to scena ciągnęła się – być może celowo, bo w końcu w życiu takie motywy trwają latami – nieznośnie długo. W końcu kakofoniczna muzyka zagłuszyła połajanki i riposty, by po chwili pozwolić na powrót do bardziej wyciszonych, kameralnych klimatów dominujących w przedstawieniu.

Wielkość sceny w Piekarni, pełna rozmachu scenografia, oferująca wiele planów, projekcje na podłodze, wielofunkcyjną odblaskową instalację w głębi, wreszcie nieograniczone możliwości związane z operowaniem światłem, nie posłużyły prezentacji scen zbiorowych skonstruowanych niczym z obrazów, szarż ani korowodów, lecz raczej monologów, w których świetnie sprawdził się Michał Opaliński (tytuł recenzji pochodzi z jednego z nich), dialogów i scen z komunikacją tyleż wieloosobową, co ułomną. Przykładem tej ostatniej był moment, kiedy dorosłe dzieci i ich małżonkowie przybyli do miejsca, w którym leżał chory ojciec. Tak udanego niesłuchania i rozmijania się kwestii dawno w teatrze nie widzieliśmy. Zwykł on poprawiać rzeczywistość i oferować spójne pary przyległe, podczas gdy – jak wszyscy wiedzą – w życiu te nie-porozumienia i nie-usłyszenia zdarzają się nadzwyczaj często. Jak na nieszczęście, to oczywiście my jesteśmy nierozumiani i niesłuchani, choć sami tak bardzo staramy się innych rozumieć i słuchać.

W „Poskromieniu” nie zabrakło, jak to w przypadku spotkań rodzinnych wymuszonych nie do końca jasną sytuacją, goryczy, wzajemnych żalów, lecz także ironii (czarny strój w „dyskretny sposób przypominał, że ktoś tu powinien się pospieszyć”). Tekst na ogół, pomimo potoczności, był wyrafinowany na tyle, że z przyjemnością dało się śledzić kolejne kwestie. Niektóre sceny, jak choćby pantomimiczne pokazywanie najgorszych chwil życia, przypominały trochę ćwiczenia aktorskie, ale z uwagi na jakość aktorstwa nie obniżyły poziomu spektaklu.

Obok wspomnianych animozji, niekiedy wręcz otwartej wrogości, braku zrozumienia między bohaterami i żalu do umierającego („Nie lubię tej świni”) dostaliśmy w spektaklu sporo cielesności: już to w postaci przebierania się na scenie, już to w eksponowaniu półnagich ciał, już to w seksualnych aktach lub ich pochodnych. Podczas jednej ze scen, przy łóżku chorego mogliśmy mieć skojarzenia z bulwersującym swego czasu stosunkiem w „Ostatnim tangu w Paryżu”. W Piekarni płaszcz Marlona Brando przypadł Mateuszowi Znanieckiemu. Jako Haron zajął się nie tylko zwłokami, ale też uwiódł co najmniej dwie bohaterki, a prawdopodobnie i jednego bohatera, choć szczegółów łóżkowego trójkąta realizatorzy z właściwym taktem nam zaoszczędzili.

Spektakl mógł się podobać. Nam z Elą podobał się bardzo. Nie wiemy, kto jest autorem tekstu. Nie zdziwiłbym się, gdyby zespół aktorski brał aktywny udział w jego powstawaniu. Rzadko udaje się w teatrze zobaczyć fragmenty akcji tak bliskie życiu, a zarazem stanowiące kondensację obecnych w nim problemów. Realistyczne jednak były rodzaje relacji i tryby komunikowania się, inscenizacyjna otoczka zaś miała nieco odrealniony, oniryczny charakter. Relacja Ludwika ze snu, z przemieszczaniem się nad wrocławskimi osiedlami czy odczytanie przez Irenę wiersza Emily Wilkinson stanowiły według mnie surrealistyczna błyskotki. Nie zabrakło też niejednoznaczności i niedomówień. Gdy seksistowsko podrasowana, zgodnie z kluczową wskazówką matki (Agnieszka Glińska), córka (Kaśka Dudek) ułożyła się ojcu (Tomasz Lulek) na kolanach, to nie było do końca jasne, czy pocieszał ją jako rodziciel, czy głaskał jako mężczyzna. Gdy niekochający mąż (Adam Szczyszczaj) siedział naprzeciwko nieszczęśliwej żony (Marta Zięba) przy drugim końcu stołu, to nie wiedzieliśmy, czy było to zachowywanie pozorów jak na filmach o arystokratycznych stadłach, czy też może jakaś forma nawiązania komunikacji. Takich niedopowiedzeń było więcej, a że sprawy toczyły się, choćby statycznie, przy nieustannej obecności kompletu aktorów na scenie, w kilku miejscach naraz, nie zawsze dało się je należycie śledzić.

Nieco odbiegała swoim monumentalnym rozmachem finałowa scena. Dym i poruszane miarowo gigantyczne, wielopłaszczyznowe lustro w połączeniu z nachalną muzyką nie dały rajskiego ukojenia. Ta męcząca, przedłużająca się chwila zawarła w sobie to cierpienie, które się zaczyna, gdy odejdzie ktoś bliski, z kim nie przegadaliśmy wszystkich spraw. W spektaklu Ludwik, syn zmarłego, uznał, że ojciec nie zrozumiałby wyrzutów i przyjął krytyki. To doświadczenie zapewne jest jednym z bardziej uniwersalnych. Bliscy nie mówią sobie wszystkiego, a wrogość obrasta w milczenie. Jednak i to kiedyś ustaje. Nie wiadomo tylko, czy dym i lustra są tym, co kończy spektakl.

Miło było zobaczyć nie widzianych od dawna aktorów. Po raz kolejny przekonaliśmy się, jak świetną aktorką jest Anna Ilczuk, którą po raz pierwszy zobaczyliśmy na scenie kilkanaście lat temu w Ad Spectatores, podobnie jak Michała Opalińskiego. Tomasza Lulka,  Adama Szczyszczaja i Martę Ziębę pamiętamy ze spektakli w Teatrze Polskim we Wrocławiu w czasach jego świetności, a tę ostatnią także z czytań na Scenie Kameralnej. Szkoda, że teraz są gdzieś indziej i dobrze, że chce im się  wracać do Wrocławia i na przekór wszystkiemu, w towarzystwie innych znakomitych aktorów, tworzyć wartościowe, intensywne i artystycznie bogate przedstawienia.


Fot. Natalia Kabanow


Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , , ,