„Capri – wyspa uciekinierów” wg scenariusza i w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Powszechnym w Warszawie – pisze Alicja Cembrowska.
„Nie ma nic gorszego niż człowiek”, a „marni ludzie tworzą marny świat”. Krystian Lupa w swoim najnowszym spektaklu jest bezlitosny dla nas, ludzi przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jego „Capri – wyspa uciekinierów” to prawdziwa uczta, może z trochę pesymistycznym gospodarzem, jednak nadal wyrafinowana i pyszna. To uczta pod hasłem klęski człowieczeństwa.
Spektakl Lupy jest dziełem monumentalnym, tak wypełnionym kontekstami i znaczeniami, że jestem przekonana, że każdy widz mógłby napisać osobną recenzję i każda byłaby całkowicie inna, zwracająca uwagę na zgoła odmienne elementy. Tym bardziej że refleksyjna, nostalgiczna treść osadzona jest w formie różnorodnej i barwnej – reżyser nie ogranicza się i stosuje różnorodność środków wyrazu, dzięki czemu całość jest dynamiczna i pozostawia niewiele czasu na oddech. To uczta, na którą zostaliśmy uprzejmie zaproszeni, ale podczas której musimy trochę popracować, wysilić się intelektualnie, zapomnieć o mentalnej bierności.
„Capri – wyspa uciekinierów” powstała na podstawie „Księgi z San Michel” Axela Munthego, a także książek „Skóra” i „Kaputt” nawróconego faszysty i przyjaciela Mussoliniego, Curzia Malapartego. To właśnie z włoskim pisarzem przemierzamy wycieńczoną wojną Europę lub uciekamy do Casa Malaparte na wyspę Capri, będącą enklawą utopistów. To on staje się naszym (pogubionym) przewodnikiem.
Jednak sama II wojna i zwęglona powojenna rzeczywistość to zaledwie wycinek tego, z czego reżyser czerpie w prawie sześciogodzinnym spektaklu. Subtelnie, ale jednocześnie wyraźnie i błyskotliwie zestawia świat, który przeminął, z tym, w którym babrzemy się obecnie. Oba są podobnie przeżarte wstydem, pychą, okrucieństwem i lękami, które sprawiają, że nie potrafimy ruszyć z miejsca.
Chaos kontrolowany. W chaosie żyjemy i chaotyczne jest „Capri”. Aktorzy wcielają się w różne role, są autoironiczni, nieraz zwracają się wprost do widowni – podobnie jak sam reżyser, który smętnym głosem komentuje, dopowiada, a nieraz żartuje dla rozładowania napięcia lub nuci, nadając rytm spektaklowi. Wspomniany chaos jest jednak chaosem potęgującym emocje, ożywczym. Sam Malaparte otrzymuje natomiast trzy ciała – Grzegorza Artmana, Juliana Świeżewskiego i Piotra Skiby, który często skrywa się pomiędzy sceną a widownią (niejako nie mogąc się zdecydować, gdzie woli być), raz będąc milczącym obserwatorem, to znowu aktywnym komentatorem.
Spektakl jest wzniosły, reżyser głęboko zanurza się w swoich analizach tego, co było, co jest i jak mogłoby być, ale nie będzie. Grzebie w naszych lękach, oczekiwaniach, frustracjach, często odwołując się do obecnej sytuacji w Polsce i Europie. Dotyka wątków stricte politycznych, społecznych, ale i indywidualnych, dotyczących subiektywnych stanów. Zastanawia się również nad statusem artysty i sztuki jako takiej – czy może być jeszcze szczera, prawdziwa? Jaka jest w trakcie wojny, a jaka „po”?
Niejednokrotnie ze sceny padają słowa gorzkie, mocne i wulgarne. O „kurwach, które wygrają tę wojnę”, o pedalstwie, o rozkoszy zjadania (zwierzęcego) ciała i tym, że „człowiek jest bestią, która potrzebuje do szczęścia czyjejś śmierci”. Ostatecznie wszystko sprowadza nas do myśli, że „świat jest właściwie potworny”, a my nadal nie mamy pomysłu, co z tym zrobić. I czy w ogóle jesteśmy w stanie coś zmienić? Może nie bez powodu spektakl rozpoczyna scena, gdy Adam i Ewa sięgają po jabłko? Może właśnie słabość jest nam przeznaczona? Może dlatego pojawia się nagość, sygnalizująca, że przed naszym prawdziwym „ja” i tak się nie ukryjemy?
Te wszystkie hasła wybrzmiewają w monumentalnej i dopracowanej scenografii – odrapane ściany włoskiej posiadłości co rusz mienią się freskami, to znów mieszczą w sobie salon Hansa Franka. Efektywne są również wideoprojekcje – zbombardowane miasto na Bliskim Wschodzie lub nakładające się na siebie obrazy więźniów obozu koncentracyjnego i hitlerowców, którzy oddają się „miłosnym” uniesieniom w ramionach pięknych blondynek – i krótkie filmy sprawnie dynamizujące fabułę.
Tego spektaklu się nie ogląda, tylko się w niego wchodzi. Lupa wprowadza w trans, momentami w nastrój wręcz medytacyjny. I dotyczy to nie tylko aktorów, których przygotowanie widać w każdej scenie (świetny Paweł Tomaszewski, boska Ewa Skibińska!), lecz także w widowni, którą reżyser kilka razy rozświetla, dając niejako do zrozumienia: „Teraz słuchajcie uważnie, to o was”. Jak w teatrze, tak w życiu – siedzimy w tym razem.
Fot. Natalia Kabanow