„Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” Stephena Dolginoffa w reż. Tadeusza Kabicza w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.
Polska premiera musicalu autorstwa Stephena Dolginoffa „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” to jeden z najbardziej skromnych spektakli, jakie w ostatnim czasie udało mi się zobaczyć. Wiem, że może to brzmieć mało prawdopodobnie, zwłaszcza kiedy mówimy o tak rozbudowanym formalnie gatunku jakim jest musical. Tymczasem sięgająca 1924 roku historia przyjaźni Nathana Leopolda i Richarda Loeba ograniczona jest tutaj do kameralnych zwierzeń dwóch młodych bohaterów, których łączy dość dziwna i skomplikowana psychicznie relacja, w efekcie skutkująca dokonaniem bardzo skrupulatnie zaplanowanego i wstrząsającego mordu. Dwóm protagonistom z Chicago na scenie towarzyszy tylko muzyka fortepianu i kilka wideoprojekcji z udziałem Filipa Kosiora i Mirosława Zbrojewicza. Całą resztę dobudowują bogato inkrustujące spektakl animacje Karoliny Jacewicz, które ze znawstwem ich filmowego oddziaływania na teatralny obraz i pogłębianie samego przekazu używa z ogromnym skutkiem – dla wnikania w szczegóły toczącej się akcji i motywy postępowania bohaterów – reżyser Tadeusz Kabicz.
Sukcesem tego spektaklu jest bez wątpienia obsada, w której znaleźli się Maciej Pawlak i Marcin Januszkiewicz – świetnie skontrastowani choćby samym wyglądem, doskonale oddają mocno zróżnicowane charaktery i temperamenty swoich bohaterów, które mają ogromny wpływ na ich nie do końca artykułowaną jednoznacznością relację uczuciową. Reżyser wraz z aktorami zadbał o to, by nie była to ckliwa czy sentymentalna opowieść o nie mogącej się do końca ziścić (nie)miłości, a bardziej historia tego, jakie skutki może przynieść brak porozumienia występujący w tym konflikcie na wielu poziomach czy ślepe posłuszeństwo dające ułudę wierności i potęgujące bezkrytyczność przywiązania do partnera w uleganiu wszystkim jego pomysłom. Pawlak w roli Leopolda od początku podkreśla wrażliwość i dobre wychowanie młodego studenta, jest bardziej delikatny, kruchy i subtelny od swego partnera, którego Marcin Januszkiewicz (Richard) ubiera, jako wyznawca filozofii Nietzschego, w sporą dozę nonszalancji i skrywanej obojętności. Te emocjonalne kontrasty świetnie się na scenie łączą i sprawdzają, zarówno w partiach dialogowych, jak i w wokalnych. Trzeba od razu przyznać, że obydwaj panowie śpiewają rewelacyjnie – z nienaganną intonacją, wspaniale brzmią też w duetach.
Opowieść o amerykańskich młodzieńcach, planujących zbrodnię doskonałą, którzy do historii kryminologii weszli jako „The Thrill Killers”, stała się inspiracją dla wielu filmów, które ten wątek wielokrotnie podejmowały. Filmowość tej historii czuje też znakomicie reżyser warszawskiego spektaklu i dlatego wirujące na ekranach obrazy stają się bardzo ważnym i istotnym elementem w konstrukcji przedstawienia, jednocześnie stanowiąc spójną i harmonijną całość z tym, co dzieje w sercach i duszach młodych protagonistów, z których Richard zdaje żyć w absolutnej zgodzie z ideą bycia nadczłowiekiem, możliwością pozostawania poza prawem i poza normami respektowanymi przez społeczeństwo. Ten czytelnie i z uważnością serwowany kalejdoskop ekspresyjnych ornamentów, pojawiających się na telebimach, nie tylko uniwersalizuje samą przypowieść, co znakomicie wpisuje się w toksyczny wymiar znajomości, w której najsilniej do głosu dochodzi z jednej strony potrzeba wspólnoty, bliskości i braterstwa, z drugiej konieczność manipulacji drugim człowiekiem, który wyczuwa ryzykowność i karkołomność podejmowanych wspólnie decyzji.
Szalenie cieszy fakt, że zaangażowana w MTM młoda ekipa uzupełniających się realizatorów, potrafiła tak atrakcyjnie i efektownie wyeksponować całą kwintesencję i specyfikę musicalu, poprzez umiejętne zastosowanie jego znaków zarówno emocjonalnych, jak i czysto teatralnych. To co zrobili to naprawdę znakomita robota teatralna, wypełniona kreatywnością pomysłów i uważnie wnikająca w strukturę samej opowieści, również tej płynącej z samej muzyki. A wyważenie proporcji i utrzymanie napięcia nie jest w tym przypadku tak łatwe, jak pozornie mogłoby się wydawać. Dlatego warto może jeszcze nieco popracować nad samym fortepianowym akompaniamentem, który w interpretacji Kariny Komendery wciąż brzmi zbyt topornie i zwyczajnie za głośno. Zwłaszcza, że mamy do czynienia z teatrem mądrym, pobudzającym do refleksji, komunikatywnym, bogatym w różnorodność środków wyrazu i w ekspresji aktorsko-wokalnej bez najmniejszego zarzutu.
foto. Marek Popowski / MTM