O spektaklu „Imagine” w reż. Krystiana Lupy Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Powszechnego w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
Przy omawianiu kolejnych spektakli Krystiana Lupy zawsze pojawia się nazwisko Carla Gustava Junga, który ma ogromny wpływ choćby na sam rytm pracy tego wybitnego reżysera. Fascynację autorem „Nowoczesnego mitu” widać również w ostatnim spektaklu Lupy, choć już nie w takim wymiarze, jak to dawało się zauważyć na przykład w przedstawieniach krakowskich realizowanych w latach dziewięćdziesiątych („Malte”, „Kalkwerk”). Cóż jednak mają zrobić Ci, którzy wcześniejszych inscenizacji Lupy nie znają, szczególnie tych z czasu jeleniogórskiego, przypadającego na przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tym, jak umiejscowić „Imagine” w kontekście dotychczasowych prac teatralnych Lupy, będą zajmować się teatrolodzy. Ale proszę się nie obawiać, bo i bez tej wiedzy można spektakl oglądać upajając się jego niecodziennym i niepowtarzalnym rytmem spowolnionego czasu, który jak zawsze u tego artysty płynie tylko sobie właściwym nurtem. Takim, który wsysa i nie daje odetchnąć, a momentami, zwłaszcza w pierwszej części spektaklu, wręcz hipnotyzującym, narkotycznym, transowym…
Odwołując się do „Imagine” Johna Lennona, Lupa po raz kolejny próbuje mierzyć się z naszą aktualną rzeczywistością i sposobami jej doświadczania – najczęściej dotkliwymi, bolesnymi, ale też niekiedy ocierającymi się o banalną codzienność. Bo nie zawsze w życiu udaje nam się przed nią uciec. Dolegliwość czy może nawet bardziej depresyjność tego, co reżyser każe nam przeżywać, jest jednak teatralnie niezwykle pociągająca i stwarza perspektywę dla mniej lub bardziej zakonspirowanych czynności sprawdzających. Poetyka komponowanych obrazów, w których zastanawiamy się jak wyglądałby nasz świat bez granic, wojen czy Boga, domagających się jakby rozpoznania, sprzyja również procesowi dochodzenia do prawdy o ponadindywidualnej kondycji duchowej człowieka. W „Imagine” bardzo silnie dochodzą do głosu i się splatają ze sobą doświadczenia na różnych interpretacyjnych płaszczyznach, i tych indywidualnych, jak i egzystencjalnych i wielogłosowych. W konsekwencji sceniczny świat Lupy, jakby wylewający się ze swych brzegów, wraz z każdym kolejnym uczestnikiem spotkania (m. in. Janis Joplin – Karolina Adamczyk, Patti Smith – magnetyzująca Marta Zięba, Timothy Leary – Julian Świeżewski, Susan Sontag – Anna Ilczuk) zaaranżowanego przez Antonina (Artauda – pełna wewnętrznego skupienia rola Grzegorza Artmana), z minuty na minutę staje się coraz bardziej gęsty, rozrastając się w scenicznej materii w nieposkromiony, gwałtowny, nieokiełznany, a miejscami nawet histeryczny sposób. Wisząca w powietrzu katastrofa, kulturowa, obyczajowa i cywilizacyjna, a także brak wiary, nadziei, zwątpienie, wynikające nie tylko z niemożności porozumienia się i udzielenia odpowiedzi na pytanie: „Co spierdoliliście?”, „Co spierdoliliśmy?”, „Co spierdoliłeś?” (tak, ono po dwudziestu latach nie widzenia się protagonistów pada najczęściej), wybrzmiewają w „Imagine” w sposób dotkliwy, niekiedy radykalny, czasami mniej lub bardziej usprawiedliwiony, ale zawsze raniący. Oczywiście Lupa w swoim nie pozbawionym jednak czułości patrzeniu na naszą teraźniejszość, bywa również złośliwy, bezczelny czy bluźnierczy, ale nawet wtedy trudno nie dostrzec w tym przenikliwości.
W pierwszej części spektaklu, w której dużo łatwiej jest się odnaleźć, niż w zupełnie innej i na pewno mocno zaskakującej części drugiej (teraz na planie pierwszym, do finałowego wejścia Piotr Skiby, pozostaje przez cały czas Andrzej Kłak, znakomicie jako drugie wcielenie Antonina radzący sobie nie tylko z coraz bardziej aktywniej „dialogującym” reżyserem, którego wcześniejsze „zawodzenie” było niczym muzyka), chyba jednak domagającej się kilku skrótów, aktorzy tworzą znakomicie zakomponowany portret zbiorowy, zachowując przy tym prawo do własnej osobowości . Warto jednak zwrócić uwagę na kilka bardzo dobrych „solówek” choćby Karoliny Adamczyk, Juliana Świeżewskiego czy wspomnianej już, zjawiskowej w każdej sekwencji Marty Zięby.
Wracając do części drugiej i jej odmienności, zaistniałej również na poziomie jakby destabilizacji teatralnych okowów, można odnieść wrażenie jakby Lupa próbował zawładnąć naszym czasem według nieco innych niż wcześniejsze reguł. Dlatego będę próbował jeszcze raz z tym procesem się zmierzyć. Być może wtedy uda mi się wysupłać z polifonicznej struktury przedstawienia, które w Łodzi skończyło się grubo po pierwszej w nocy (w Warszawie spektakl rozpocznie się o 18.00, zatem nie będzie aż tak późno), to, co dla reżysera było, a dla mnie stanie się najważniejsze i otworzy pole do kolejnych dywagacji dotyczących naszej kultury, świata, człowieczeństwa, jak i całej cywilizacji. Dzisiaj wciąż jednak wracam do najbardziej mnie absorbującej części pierwszej, która jest po prostu szczególnym doświadczaniem czasu, który przez pierwsze trzy godziny przyszło mi niemal rytualnie dzielić z warszawsko-łódzkim zespołem aktorskim.
Fot. Natalia Kabanow