O spektaklu „Po tamtej stronie jeziora” Marcina Wierzchowskiego i Daniela Sołtysińskiego w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ochoty w Warszawie pisze Beata Kośmider.
Marcin Wierzchowski powraca po kilkunastu latach na stołeczną scenę i wraz z młodym zespołem przedstawia historię… – po trosze rodziny, jednej, drugiej i kolejnej, a ponieważ mowa o sąsiadach, to rodzi się z tego historia miejscowości, a że miejscowość leży na Ziemiach Odzyskanych, to wydarzenia dotykają także szerszej historii – relacji i stosunków polsko-niemieckich. To spektakl, w którym dom jest niczym kłębek, którego poszarpane nitki prowadzą do kilku przeplatających się historii.
Kamień – niewielka wieś na Mazurach. A w niej dom nad jeziorem. Dom odziedziczony po dziadku, wystawiony na sprzedaż przez dwóch braci – Kosmę i Damiana (Piotr Gadomski, Maciej Walter). Na pierwszy rzut oka w papierach wszystko się zgadza, lecz czy dom w całości należy do braci? Czy słusznie był w posiadaniu ich rodziny? I czy trafi we właściwe ręce? Losy domu stają się niejako odzwierciedleniem kolei losu Ziem Odzyskanych.
Spektakl podejmuje temat wyboru pomiędzy odcięciem się od korzeni a zgłębieniem genealogii i poznaniem historii rodziny. Fabuła pokazuje, że przeszłość potrafi dosięgnąć, przytrzymać mackami i sprowadzić w miejsca, które już się opuściło, lub których wcale nie miało się zamiaru poznawać. Wśród ścian, które widziały dawne czasy, na ziemi, po której stąpały poprzednie pokolenia, jesteśmy w stanie przejrzeć się w oczach przodków i poznać historie, które mają wpływ na teraźniejszość. Temat lustra, którym jest też jezioro, niewątpliwie stanowi lejtmotyw spektaklu. A po tamtej stronie jeziora, niczym po drugiej stronie lustra, wszystko wygląda inaczej i na wszystko patrzymy z odmiennej perspektywy. Czy z lepszej? Nie nabrałam przekonania, że poznanie przeszłości konieczne jest do oswojenia teraźniejszości, co, wydaje się, twórcy spektaklu próbują pokazać. Do zrobienia porządku w głowie nie zawsze, według mnie, potrzebne jest przepracowanie i akceptacja traumy pokoleniowej. Równie skutecznym rozwiązaniem może być odcięcie się od minionej epoki. Trochę zbyt prosta wydała mi się ta próba wystawienia recepty na taki sam lek, uniwersalny i skuteczny dla wszystkich.
W fabule zabrakło mi znaczącego zwrotu, zaskoczenia, którego spodziewałam się po pierwszej części spektaklu. Liczyłam na silniejsze uderzenie. Zamiast tego oglądałam postacie przemieszczające się w niezdecydowaniu w tą i z powrotem, przydługą scenę, w której bohaterowie pozostają w transie, mało naturalne dialogi międzypokoleniowe i średnio angażujące próby nawiązania interakcji z publicznością. Szkoda, bo jestem przekonana, że można by więcej emocji w widzach wzbudzić, mając na scenie emanujący świeżością i zapałem aktualny pięcioosobowy, sezonowy zespół aktorski Teatru Ochoty (Piotr Gadomski, Piotr Kulesza, Barbara Liberek, Aleksandra Tokarczyk, Maciej Walter).
To, co w opowieści spójnie zagrało z moimi przekonaniami, to obraz dzieci umiejętnie tworzących wspólnotę niezależnie od podziałów i pęknięć w relacjach dorosłych. Oraz przeświadczenie, że pakty, traktaty i oficjalne stosunki międzynarodowe nie zawsze podążają równoległymi torami z relacjami międzyludzkimi.
Doceniam też pachnącą drewnem i uwydatniającą dźwięk kroków scenografię Barbary Ferlak, ziemię pod butami oraz kolekcję mebli z epoki mojego dzieciństwa (któż z pokolenia X i starszych nie pamiętałby tych kultowych taboretów!). W ciekawy sposób wkomponowano też w inscenizację wideo (Alex Dulak), budując odpowiedni klimat i wychodząc z bardzo ograniczonej sceny Teatru Ochoty na otwarte przestrzenie.
Byłam gotowa przejść na tamtą stronę jeziora. Jednak, gdybym miała zdecydować ponownie, zostałabym na znanym mi brzegu.
fot. Artur Wesołowski