Recenzje

(Nie) zwyczajna rewia

„Przodownicy miłości. Rewia związkowo-robotnicza” Harolda Rome w tłumaczeniu i reżyserii Jacka Mikołajczyka w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu – pisze Wiesław Kowalski.

Teatralne rewie, kojarzące nam się głównie z rozświetlonymi schodami i girlsami z „piórami w dupie”, z kostiumami mieniącymi się złotem cekinów, pojawiają się najczęściej w okolicach karnawału i nawiązują przede wszystkim do estetyki nocnych kabaretów paryskich, dostarczając czystej rozrywki bez jakichkolwiek podtekstów. Z reguły jest to kolaż różnych piosenek, tańców, zmieniających się jak w kalejdoskopie kostiumów, okraszony nie zawsze dowcipnymi zapowiedziami konferansjera i wpadającą do ucha muzyką. Oczywiście pojawiają się sporadycznie próby przełamania tego gatunku scenicznego, któremu w klasycznej formie hołduje wciąż Teatr Sabat Małgorzaty Potockiej – niedawno na przykład Janusz Marchwiński z Edwardem Pasewiczem przygotowali w Krakowie spektakl pt. „My z ZMP – komunistyczna rewia”, w którym bohaterami uczyniono młodych ludzi szukających sposobów na znalezienie swojego miejsca w czasach zdeterminowanych ideologiczno-fanatycznym zacietrzewieniem.  

Jacek Mikołajczyk w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu podjął się bez wątpienia ryzykownego zadania, sięgając po amerykańską rewię „Pins and Needles”, która na Scenie Robotniczej w Nowym Jorku pojawiła się w 1937 roku z piosenkami skomponowanymi przez Harolda Rome i zagrana została ponad tysiąc razy. Warto zachęcić do przeczytania materiału zawartego w programie do spektaklu, w którym sam reżyser i tłumacz w historycznym skrócie przedstawia genezę powstania Federal Theatre Project i jego zaangażowania w sprawy jednocześnie związkowe, polityczne i kulturalne. Efektem mariażu polityki z teatrem było również wystawienie rewii „Pins and Needles”, w której zagrały kobiety na co dzień pracujące w przemyśle tekstylnym Nowego Jorku i działające w związkach zawodowych.

Jacek Mikołajczyk jest zbyt wytrawnym znawcą teatru musicalowego, do tego doświadczonym tłumaczem, by nie wiedzieć, że przenoszenie „jeden do jeden” tekstów z kultury anglosaskiej, tym bardziej tych napisanych w latach trzydziestych XX wieku, może być zgubne w próbach skomunikowania się z widzem, dla którego realia amerykańskie mogą być zupełnie obce czy mało znane. Tym bardziej, że w „Szpileczkach i igiełkach” zaangażowane piosenki o politycznych treściach bardzo wyraźnie nawiązywały do tego, co w tamtych czasach było źródłem wszystkich światopoglądowych i ideologiczno-społecznych sporów. Podjęte przez Mikołajczyka decyzje swoją radykalnością dotykają już samego tytułu przedstawienia, które brzmi teraz „Przodownicy miłości. Rewia związkowo-robotnicza”. Wszyscy realizatorzy spektaklu zdecydowali się na przeniesienie piętnastu prezentowanych piosenek  w nasze współczesne realia, nie pozbawione aluzji do samego Śląska,  co widać zarówno w industrialnej scenografii Grzegorza Policińskiego, jak i w kostiumach Ilony Binarsch. Znakomicie też w tę konwencję rozsadzania naszych rodzimych mitów, również górniczo-stoczniowych, wpisuje się choreografia Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki, którzy musieli poskromić tutaj swoje temperamenty i ruch podporządkować działaniom dużo mniej spektakularnym i widowiskowym. Ale i tak robotniczo-fabryczne oprzyrządowanie w rękach aktorów ogrywane jest imponująco.

Na sukces rewii w teatrze składa się przede wszystkim właściwy dobór repertuaru, będący podstawą pomysłu inscenizacyjnego, podparty dobrą muzyką i elementami tańca, a także umiejętność kontrastowania poszczególnych tematów, point czy scenicznych efektów, również predyspozycje wokalno-aktorskie aparatu wykonawczego, który nie może zgubić charakterystycznego dla rewii szybkiego tempa, może nawet nieco nerwowego rytmu. Ostatni warunek zostaje w sosnowieckim spektaklu spełniony w sposób absolutnie doskonały, albowiem rolę antreprenera przyjmuje na siebie jedna z robotnic, Mirosława Żak, która musi wystąpić – jak się okazuje w finale – za Oliviera Janiaka, który zjawia się dopiero pod koniec spektaklu, ale na scenę już trafić nie zdąży. To Żak rozdaje karty w tym przedstawieniu, z wdziękiem myląc nazwiska aktorów i tytuły prezentowanych piosenek, „niepostrzeżenie” stara się też pomagać w kolejnych zmianach dekoracji, czasami podrzuci jakiś rekwizyt, by w finale popisać się brawurowo wykonaną piosenką „Nikt nie próbuje wyrwać mnie” i samymi tytułami utworów dokonać swoistego resume tego wyjątkowego i nie pozbawionego pikanterii spektaklu – choć traktującego przecież o zwyczajnych, prostych  ludziach, którzy tak jak wszyscy inni poszukują sensu życia w miłości („Czym miłość jest?” w znakomitym wykonaniu Beaty Deutschman, „Mam prawo zakochać się” Ewy Kopczyńskiej i Przemysława Kani, „We dwoje związek” z – roznegliżowanymi inaczej – Jakubem Sielskim i Małgorzatą Saniak-Grabowską) i potrafią odnaleźć wspólną radość tworzenia zarówno w rewii, jak i w działaniach ruchu związkowego.

Oczywiście, wszystko co oglądamy na scenie, włącznie z przywołaniem uczty Baltazara  czy „Czterech aniołków pokoju” (Deutschman, Saniak, Krzysztof Korzeniowski, Tomasz Muszyński jako włodarze USA, Rosji, Turcji i Korei Płn.), a także zawołaniem Tomasz Kocuja „Tak bardzo chciałbym być agentem”,  ma charakter nieco prześmiewczy i trzeba to traktować z przymrużeniem oka,  a nie nazbyt dosłownie. Choć ostrze satyry skierowane w nasze narodowe skłonności i przywary bywa tutaj – dzięki znakomitym tekstom Jacka Mikołajczyka, potrafiącego „wąchać czas” – bardzo inteligentne, zabawne i dowcipne, to jednak momentami drobnymi szpileczkami i igiełkami obnaża absurdy otaczającej nas rzeczywistości.


Fot. Maciej Stobierski

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , , , , , , ,