O spektaklu „Gra snów” Augusta Strindberga w reż. Sławomira Narlocha w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
Urodzony w 1849 roku August Strindberg, wybitny szwedzki dramaturg i pisarz, naturalista i neoromantyk, autor znanych na całym świecie „Historii małżeńskich” i „Panny Julii”, uznawany jest od dawna za prekursora nowoczesnego teatru. Malarz i fotograf pisał też eseje oraz utwory poetyckie, a jego nowatorska twórczość rozpoczęła w Szwecji epokę modernizmu i ekspresjonizmu. Był trzy razy żonaty, jednak w żadnym związku nie znalazł szczęścia, co odbiło się na fabułach jego dramatów. Po jego „Grę snów” sięga Sławomir Narloch, reżyser i autor scenariusza oraz ballad, próbując w ciekawy sposób zmierzyć się i polemizować z trudnym, ale i głębokim, inspirującym i jednym z najpiękniejszych dzieł dramatopisarza. Sztuka powstała w trudnym dla autora okresie – Strindberg przechodził akurat poważny kryzys osobowościowy, związany z rozpadem drugiego małżeństwa. Pisarz popadł wtedy w depresję, miał nawet myśli samobójcze. Jednak młody reżyser, który już od kilku lat zdecydowanie kroczy po stołecznych scenach (warto wspomnieć jego znakomite „Oratorium o mleku”, „Bożą krówkę” i przenikliwą „Alicję Kraina Czarów”) próbuje, pozostając wiernym przewodniej myśli i tekstowi, pokazać swoją niezgodę na pesymizm, bolesną wymowę i gorycz sztuki Strindberga. Widzi w utworze jasne strony oraz promyki nadziei. W odszukaniu właściwej linii dramaturgicznej, nadawaniu odpowiedniego tempa tej śpiewno-słownej inscenizacji pomaga mu ponownie Jakub Gawlik, twórca muzyki, której żywioł przepełnia całe przedstawienie. Dzięki temu elementy poruszające, liryczne i tragiczne, umiejętnie łączą tu z groteską i humorem.
Córka boga Indry schodzi na Ziemię, by wysłuchać ludzkich skarg, narzekań, przyjrzeć się ludzkim problemom, w pełni doświadczając ludzkiej doli. Po odbytej podróży ma wrócić do swego ojca i opowiedzieć mu o „biednych ludziach”, człowieczym nieszczęściu i bólu. „W szczęściu kiełkuje zawsze ziarno nieszczęścia. Szczęście spala się zawsze samo, jak płomień… nie może płonąć wiecznie, musi zgasnąć. To przeczucie końca niszczy je w samym zenicie” – pisał Strindberg. Sen jest dla Strindberga ważnym komentarzem do cierpień życia, możliwością wprowadzania pytań eschatologicznych – dotyczących kresu, ku któremu zdąża świat oraz ostatecznego, absolutnego przeznaczenia każdego z nas. Nieszczęsny człowiek, gdziekolwiek by nie znalazł pracy, nie może liczyć na dobry zarobek, dlatego borykanie się z ubóstwem, smrodem i głodem staje się jego podstawowym doświadczeniem życiowym.
Sławomir Narloch opowiada historię, która przybiera nieco inną formę niż w oryginale. Całość ujętą w klamrę logiczną odgrywa na scenie zespół średniowiecznego, wędrownego zespołu aktorskiego, tworząc w ten sposób teatr w teatrze. „Na błahej podstawie rzeczywistości fantazja snuje i tka nowe wzory: mieszaninę wspomnień, przeżyć, swobodnych pomysłów, nonsensów i improwizacji. Osoby rozdwajają się i podwajają, są dublowane, roztapiają się, zagęszczają i jednoczą” – pisał autor o swej „Grze słów”. Forma ekspresyjnego moralitetu pomaga reżyserowi utrzymać w ryzach rozpędzoną wyobraźnię, wprowadza konieczny dystans. Pozwala uciec od wielu konkretów, wprowadzić alegorię i uniwersalną myśl przewodnią. Współczesne treści gładko wpisują się w dawne konwencje i schematy teatralne, łączą sacrum z profanum, a podwojenie rzeczywistości scenicznej staje się znakomitym środkiem wypowiedzi o świecie i człowieku, często tragikomicznej. Oba plany – obraz dawnej trupy teatralnej i odgrywanej przez jej członków historii, sennego marzenia, ściśle przenikają się ze sobą. Trzynaście osób na scenie, w różnych, zmieniających się jak w kalejdoskopie rolach, pomaga w zwielokrotnieniu sposobów reprezentacji złożoności naszego wewnętrznego świata, świadomości i podświadomości. Przedmiotem tragifarsowego dowcipu jest tu plebejska bieda, z powodu której oczekiwanie na dobrobyt staje się absurdalne. A jednak. Muzyczne widowisko ubarwione balladami uwodzi i nie nuży ani przez moment. Ballady napisane przez Narlocha mają ogromny wpływ na odczytanie utworu, często skrajnie pesymistyczny motyw staje się promiennym, zabawnym. Nieco jarmarczne piosenki przypominają sowizdrzalskie wzorce, oparte na karnawalizacji świata przedstawionego i rzecz jasna parodii, w której powaga graniczy z farsą. „Idzie coś, idzie! Oho, oho! Zbliża się, zbliża! Oho, oho! Niebo podgryza diabli wiedzą co! Oho, oho!” – śpiewają aktorzy.
Narloch nie boi się mówić o wierze, pojmowanej dość szeroko, niekoniecznie w ujęciu religijnym. Chodzi o pojawiającą się w „Grze snów” nadzieję, owoc wyznawanego w konkretny sposób, solidnego systemu wartości i konsekwentne dążenie do polepszania egzystencji oraz zaangażowanie na rzecz przemiany świata. A Bóg? Jego postać wciąż się przewija w rozważaniach, w atmosferze spektaklu, ale bez patosu, bez nachalnego filozofowania, skłaniając jedynie widza do pogłębienia refleksji.
Brutalna proza życia i realistyczny konkret łagodzone są dźwiękiem i muzyką, które pomagają budować dramaturgię. Dobrze sprawdza się tu różnorodne, dawne instrumentarium obok bliższego nam – piła, dudy, lira korbowa, szałamaja, flet, fidel, guitalele, sitar oraz trąbka, kontrabas, perkusja i akordeon. Muzycy z wyczuciem wkraczają z wielogłosem, delikatnymi zmianami rytmu i wyśmienitym kontrapunktem. Muzyka Kuby Gawlika w charakterystyczny sposób eksponująca zawieszenie między artykulacją a wiecznym milczeniem, bezsenna, poszukująca porządku i osiągająca harmonię między harmonią a dysharmonią, pomaga w odszukiwaniu ostatecznej prawdy w strindbergowskiej historii. Inkrustowana ozdobnikami, ornamentacją i ostrzejszymi harmoniami czasami w niemal nieświadomy dla nas sposób przenika do serca i umysłu, ogarnia i pochłania, bawi i cieszy.
Udane, choć przecież odrealnione psychologiczne portrety bohaterów zawdzięcza spektakl solidnej grze aktorskiej, przemyślanej i dopracowanej. Dotyczy to zarówno ról głównych, jak i tych mniejszych. Każda z nich ma w sobie coś, co zwraca uwagę widza, intryguje. Aktorzy prezentują serię obrazków, które doskonale łączą się w całość, a sugestywne, żywe dialogi wciągają widza w wir wydarzeń. Jednak sposób ukazania postaci dramatu nie jest tak oczywisty, co nie dziwi w płynnej, muzycznej przypowieści z pogranicza snu i jawy. Boleśnie przenikliwy, dowcipny, nieoczywisty tekst inspiruje odtwórców ról do rozmyślań nad naszą człowieczą dolą, czemu dają wyraz w swych kreacjach. W śpiewie i w tańcu są smakowici! Ich wokal „przefiltrowany” zostaje przez osobistą wrażliwość, doświadczenie muzyczne i głos, a przesada oraz absurd silniej jeszcze uwypuklają rys humorystyczny przedstawienia. Ewa Bukała jako Córka Indry, o sercu przepełnionym miłością, przyciąga uwagę, budzi wrażliwość. Cezary Kosiński w roli Oficera, Adwokata, Poety kolejny raz wprowadza w zdumienie i zniewala – werwą, wyczuciem, zamyśleniem oraz łagodną powagą zmieszaną z humorem. Kacper Matula, czyli Sufler, wykorzystując dykcyjne i aktorskie możliwości, przekonuje z mocą i naturalnością. Grzegorz Kwiecień (Anioł, Dziekan Wydziału Filozoficznego, Aktor) jest bezkonkurencyjny śpiewając o pietruszce; Anna Ułas bawi jako Rektor, a pozostali równo dotrzymują im kroku: Jakub Gawlik – przebojowy On, a także Szklarz, Młody oficer, Węglarz, Dziekan Wydziału Teologicznego, Aktor, potem cudowna, urocza, w dodatku z pazurem groteski w tle Malwina Laska czyli Ona. Obok nich Henryk Simon, Hubert Paszkiewicz, Piotr Kramer, Anna Lobedan, Patrycja Soliman. Dzięki nim tyrada słów, zmiennych scenek i epizodów nie nuży, wprost przeciwnie – porywa, zaciekawia, intryguje.
Dodatkową, spójną z treścią metafizyczność zawdzięcza spektakl celowej, odpowiedniej konstrukcji tekstu, a także plastycznej, mocno alegorycznej scenografii Martyny Kander, z centralną szafą i wieloma elementami, budzącymi strumień skojarzeń. Dekoracje budują i kreują atmosferę oraz charakter „Gry snów”. Zmysłowe, wymyślne kostiumy współgrają z klimatem i mimo bogactwa mają w sobie przyjemną harmonię, co pogłębia jeszcze odpowiednia gra świateł autorstwa Karoliny Gębskiej.
Warto wziąć udział w tej niebanalnej, uciesznej grze snów, naszych i cudzych. Zasmakować wielorakiej uczty, która porusza wszystkie zmysły i stanowi znakomitą okazję do refleksji nad tym, co nieuniknione, warte wysiłku i przeznaczone każdemu.
fot. Marta Ankiersztejn