Recenzje

(Nie)piękna trzydziestoletnia

„Hamlet” Williama Shakespeare’a/Stanisława Wyspiańskiego w reż. Bartosza Szydłowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie – pisze Piotr Gaszczyński.

Hamlet w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego jest przedstawieniem, które zyskuje tym bardziej, im dłużej się o nim myśli. Najnowszy spektakl Bartosza Szydłowskiego potwierdza tezę o odrodzeniu teatru z placu Świętego Ducha, który z typowego, mieszczańskiego średniaka, od kilku lat podnosi poprzeczkę, pretendując do miana wiodącego centrum teatralnego nad Wisłą.

Najbardziej znane na świecie szekspirowskie dzieło miało w swojej historii (również polskiej) tyle wystawień, że próba powiedzenia przez jego pryzmat czegoś, co utrzyma widza w skupieniu w fotelu, to duża sztuka. Hamlet z teatru im. Słowackiego jest na wskroś polityczny. Im głębiej zanurzamy się w przygnębiającą, mroczną atmosferę scenicznego świata, czujemy, że opowieść o duńskim księciu jest niczym innym jak parabolą Polski ostatnich trzech dekad.

Wielopiętrowa scenografia Małgorzaty Szydłowskiej sprowadza centrum wydarzeń  do kilku prostokątnych kabin (vide: Warlikowski) wciśniętych w oddali sceny między szare kontenery, przez co ma się wrażenie przebywania na statku bądź hali (vide: H. Klaty). Te jasne aluzje do kamieni milowych w realizacji polskich Hamletów, kierują nas w sferę uniwersum – Polski jako całości, jako tematu ciągle nieprzepracowanego, domagającego się kolejnej diagnozy. Na środku sceny postawiono rzeźbę dłoni (początkowo zakrytą) przywołującą na myśl prace Igora Mitoraja. W połączeniu z politycznym wydźwiękiem spektaklu staje się ona niemym symbolem utraconej (na zawsze?) jedności w kraju, który jest podzielony jak zawsze, ale mocno jak chyba nigdy.

Dwór królewski jest fasadowy. Postacie wykonują charakterystyczne dla wyższych sfer gesty, ale są one jawnie puste. Z przyklejonymi uśmiechami nie ukrywają nawet, że dawnego świata już nie ma. Wplatając w swoje zachowania dziwaczne choreografie, starają się „unowocześnić” monarchię na kształt celebrytów XXI wieku. W towarzystwie pierwsze skrzypce gra Poloniusz (Tomasz Międzik) – tu duchowny, pociągający za wszystkie sznurki. Jego monolog stylizowany na kazanie pewnego krakowskiego arcybiskupa naprawdę zapada długo w pamięci.

Hamlet (Marcin Kalisz) gra swoją postać bardzo świadomie – jest gdzieś pomiędzy młodym, neurotycznym idealistą a kimś, kto świadomy klęski, uparcie stara się nie wiadomo który raz, wstrząsnąć pozostałymi. Sprawa duńska (polska?) staje się jego obsesją, za którą przyjdzie zapłacić najwyższą cenę. Najbardziej gorzkie sceny przedstawienia to te, w których główny bohater rozmawia z duchem ojca (Tytus Grochal) będącego pod postacią młodego chłopca, stylizowanego na żywy plakat wyborczy z czerwca 1989 roku. To swoiste zapętlenie czasowe, trzydziestoletnia klamra polskiej historii, jest dramatycznym podsumowaniem stanu obecnego: oto zjawa młodej, rodzącej się demokracji woła o pomstę za uśmiercenie ideałów „Solidarności”.

Największym pozytywnym zaskoczeniem Hamleta jest Ofelia (Agnieszka Judycka). W krakowskim przedstawieniu pewna siebie, świadoma kobieta, która wygłasza razem z głównym bohaterem jego słynny monolog. Postać nieco po gombrowiczowsku „upupiona” przez dziesiątki teatralnych adaptacji, tu wreszcie pokazuje całą swoją złożoność.

Spektakl w reżyserii Bartosza Szydłowskiego jest ważny pod kilkoma względami: doraźne branżowe prztyczki w postaci aktorskiej trupy wyrzuconej ze stolicy czy „grania dziwactw za publiczne pieniądze” są tylko drobnymi cząstkami czegoś większego – autentycznej obawy o kulturę jako budulca wspólnoty, czegoś, co może być spoiwem rozciętej jak sceniczna dłoń Polski. Powiedzieć, że Hamlet jest dziś aktualny jak nigdy, to nic nie powiedzieć. I kiedy na końcu przedstawienia główny bohater chwyta za szablę niczym postać z romantycznych utworów, nie wiemy czy wierzy w to, czy tym razem się uda. Nie widzimy finałowej sceny – finał dla Polski jeszcze nie nadszedł


Fot. Bartek Barczyk

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , ,